Ponad pół wieku dzieli dwa historyczne przyjazdy Rolling Stonesów do Warszawy. Niewątpliwy znak czasów: w 1967 roku koncertowali w „podarowanym” nam przez Związek Radziecki Pałacu Kultury i Nauki, a w 2018 roku na warszawskim PGE Narodowym, który powstał także dzięki środkom z Unii Europejskiej. Dwie różne epoki, dwa różne obiekty, a ten sam zespół i muzycy, których upływ czasu zdaje się nie dotykać – podsumowuje Krzysztof Przybył, prezes Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”.
Stonesi to tylko jedna z gwiazd, która w ostatnim czasie odwiedziła lub odwiedzi Polskę. Przez lata martwiliśmy się, że nasz kraj za często spadał z list tras koncertowych najsłynniejszych zespołów i wykonawców. Prawdą jest, że w latach dziewięćdziesiątych gwiazdy częściej wybierały Pragę czy nawet Budapeszt, niż Warszawę. Ba, jeszcze w czasach realnego socjalizmu, kiedy w 1986 roku legendarny zespół Queen zdecydował się na danie koncertu w Europie Wschodniej, to zdecydował się w końcu na węgierską stolicę, chociaż Warszawa ponoć też wchodziła w grę.
W ostatniej dekadzie proporcje zmieniają się na korzyść Warszawy. I nie można doszukiwać się tutaj jakiś politycznych czy gospodarczych powodów. Sądzę, że szalę przeważyła prozaiczna, lecz bardzo ważna kwestia odpowiedniej infrastruktury. Jeśli zespół planuje dać koncert dla kilkudziesięciotysięcznej publiczności, to, po pierwsze, musi mieć gdzie ten koncert dać, a po drugie organizatorzy muszą być pewni, że miasto, które gości muzyków, będzie w stanie ugościć również ogromną rzeszę fanów.
Kiedy zapadła decyzja o budowie nowoczesnych sportowych aren na potrzeby piłkarskich finałów Mistrzostw Europy, malkontenci wskazywali, że nowoczesne stadiony będą zawsze deficytowe. Bo wszak Euro nie zdarza się co roku, a koncertów, które są w stanie zapełnić szczelnie trybuny, jest w Polsce bardzo mało. Okazało się, że można przełamać zaklęte koło niemożności – nie było koncertów, bo nie było nowoczesnych stadionów, a tych z kolei według krytyków nie trzeba było budować, bo…nie ma koncertów.
A przecież, co widać na przykładzie warszawskiego PGE Narodowego, stadion na miarę dwudziestego pierwszego wieku to obiekt multifunkcjonalny. Przy czym jego rola jako areny sportowych zmagań jest istotna, ale nie jedyna. Ba, nawet nie najważniejsza. Przypomnę, że PGE Narodowy był gospodarzem tak ważnego dla Polski wydarzenia, jak szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego w 2016 roku. Skalę tego wydarzenia pokazują liczby: ponad dwa i pół tysiąca delegatów z kilkudziesięciu państw, osiemnastu prezydentów, dwudziestu jeden premierów, liczni szefowie dyplomacji, ministrowie obrony…Koncerty? Na przykład: Madonna, Depeche Mode i Coldplay. Do tego część biurowa, wynajmowana firmom. Nie mogę nie wspomnieć, że stadion gościł kilka razy Kapitułę Godła „Teraz Polska” i wystawę nominowanych do tej nagrody. W tym roku mieliśmy przerwę we współpracy, ale liczę, że do niej wrócimy.
PGE Narodowy to przykład, że wielki stadion może na siebie zarobić, i to nie tylko przy okazji takich kolosalnych imprez, jak szczyt NATO. Kluczowe jest zapewnienie multifunkcjonalności takiego obiektu, no i dobre zarządzanie, jak wszędzie w biznesie. A przy okazji dobry marketing i PR. Wniosek? Najgorzej ufać stereotypom. Tak, jak na loterii – żeby wygrać, trzeba najpierw kupić los. Żeby osiągnąć sukces, trzeba czasem zignorować opinie, że „nie da się”.
Źródło: http://krzysztofprzybyl.natemat.pl/243839,warto-bylo-inwestowac-w-nowoczesne-stadiony