Lubię mieć co robić

Rozmowa z Anną Alicją Trochim, artystką, malarką, współzałożycielką Galerii Delfiny i wieloletnią przyjaciółką Delfiny Krasickiej.

W jakich okolicznościach poznała Pani Delfinę Krasicką?

Poznałyśmy się dokładnie 32 lata temu. Po studiach szukałam pracy w Warszawie. Wprawdzie wciąż intensywnie malowałam, ale żeby móc się utrzymać zaczęłam też prowadzić zajęcia z tkactwa na kursach dotowanych przez Kuratorium Oświaty i Wychowania. Przychodziło na te zajęcia mnóstwo interesujących osób, które zamierzały sprzedawać swoje prace Cepelii, wówczas znakomicie prosperującej instytucji. W liczącej około 30. osób klasie każdego traktowałam indywidualnie. Przygotowywałam im specjalne zadania i projekty. Poświęciłam się tej pracy całkowicie. Po latach, spotykając moich uczniów mogę nie pamiętać twarzy, ale przypominam sobie ich przez ich prace. W październiku 1981 roku na kursach pojawiła się młoda, piękna kobieta. Jak kolorowy motyl wyróżniała się w naszej ówczesnej szarej rzeczywistości zarówno wyglądem, jak i zachowaniem. No i paliła Marlboro, obiekt pożądania polskich palaczy. Mówiąc, wtrącała co chwila hiszpańskie lub francuskie słowa, co nie przeszkadzało jej w bezustannym zadawaniu pytań: – A proszę pani, a sizal to…, – A jak zrobić to… . Wszędzie jej było pełno. Chciała mnie po zajęciach odwozić do domu. W mojej ówczesnej pracowni na poddaszu, przy ul. Ząbkowskiej nie było ciepłej wody, a często też prądu. Gdy padał deszcz, woda leciała z sufitu… ale pracownia ta była miejscem interesującym, a wręcz kultowym. Wprawdzie nie chciałam tam specjalnie nikogo zapraszać, ale w stanie wojennym w tejże pracowni zrobiłam pierwszą indywidualną wystawę prac Delfiny Krasickiej.

Jak Pani ją wspomina?

To była osoba, która chciała wszystkim pomagać. Ja mam zwyczaj angażować się w każde przedsięwzięcie w stu procentach, zaczęłyśmy więc robić wspólne projekty. W Polsce praktycznie nie było wtedy niczego. Jeździłyśmy i szukałyśmy przędzy dla kursantów po całym kraju. Moja rodzina hodowała na wsi barany. Z Delfiną strzygłyśmy je, wełnę prałyśmy w rzece, a następnie moja mama przędła ją na kołowrotku. Uzyskana przędza służyła nie tylko kursantom. Delfina z wielkim pietyzmem wykorzystała ją w swoich tkaninach. Z braku gwoździ przy krosnach używałyśmy haceli do podkuwania koni, lub wyrzynaliśmy rowki w drewnianych ramach. Delfina na prace z tkaniną poświęcała nawet sznurówki od swoich tenisówek. Nie przywiązywała wagi do rzeczy. Najbardziej zależało jej zawsze na ludziach.

Ufarbowała te swoje tenisówki bez sznurówek na jaskrawozielony kolor. Kiedyś musiała szybko wyjść z domu do Galerii Studio. Zarzuciła tylko na ramiona etolę i pobiegła – w futrze i w tych zielonych tenisówkach… Wyglądała w nich świetnie. Zresztą Delfina we wszystkim wyglądała znakomicie i wyjątkowo. Śmiem twierdzić, że zapoczątkowała wtedy modę na tak popularne dzisiaj kolorowe trampki.

Tworzyłyśmy z Delfiną zespół, więc kiedy dostałam propozycję wystawy swoich obrazów w Galerii Sztuki Współczesnej Stare Miasto, powiedziałam, że chętnie, ale pod warunkiem, że połączymy ją z wystawą tkanin Delfiny Krasickiej. Wystawę tę aranżował prof. Stefan Gierowski, który przyznał po fakcie, że pomysł był znakomity, a nasza sztuka pięknie się uzupełnia. Moje obrazy nie kłóciły się z jej tkaninami. Tak się zaczęła nasza współpraca, jak również wspólne wyjazdy na wystawy organizowane za granicą – w Szwecji, Francji czy Argentynie.

Więcej: nagroda.kurier365.pl