„Kino jest najważniejszą ze sztuk” – podkreślał towarzysz Lenin. Rzecz jasna miał na myśli nie walory artystyczne Dziesiątej Muzy, lecz użyteczność propagandową nowej wówczas techniki. Film od dawna nie ma już uroku nowości, ale możliwości w zakresie wpływania na świadomość widzów pozostają bez zmian. W takich dziedzinach, jak edukacja historyczna, kino pozostaje narzędziem wręcz niezastąpionym. Wiedzą o tym doskonale Amerykanie, wiedzą Rosjanie. Tylko nad Wisłą mamy więcej domorosłych krytyków i estetów, niż osób, które patrzą na film jako na środek społecznej edukacji.
Najlepiej być pięknym, młodym, zdrowym i bogatym – jednak rzeczywistość zwykle koryguje zbyt wygórowane oczekiwania. Najlepiej, by polskie filmy historyczne były znakomite pod względem artystycznym, rzucały na kolana obsadą, a w warstwie przekazu nie budziły żadnych kontrowersji. Nie przychodzi mi do głowy jednak żaden obraz z ostatniego ćwierćwiecza, który spełniałby te wszystkie warunki. I bardzo prawdopodobne, że takiego podręcznikowego przykładu kina historycznego nie doczekamy się w najbliższym czasie.
Filmy opowiadające o historii Polski są ulubionym celem recenzentów i publicystów. Nie mają dobrej prasy, jeśli w grę nie wchodzi polityczna lub inna poprawność. „Katyń” Wajdy zostawiono w spokoju głównie ze względu na osobę Mistrza, „Pokłosie” (raczej historical fiction, niż historia) zbierało recenzje zależne od politycznej barwy danego medium. Ale już „Kamienie na szaniec” zebrały cięgi jeszcze przed premierą dla publiczności. Bohaterzy są podobno zbyt współcześni, zbyt mało pomnikowi, ekranizacja daleko odbiega od książki Kamińskiego – słowem wszystko nie tak, jak krytycy sobie wymarzyli. A i tak w porównaniu z pastwieniem się nad „Odsieczą wiedeńską” są to niemal komplementy.
– Nie można chwalić filmu tylko dlatego, że reżyser miał dobre intencje – słyszę w odpowiedzi. Oczywiście, że nie, dobrymi chęciami tylko piekło jest wybrukowane. Trzeba jednak wziąć pod uwagę szerszy kontekst takich produkcji. Kolejne roczniki młodych Polaków wchodzą w dojrzałość z coraz marniejszą wiedzą na temat dziejów własnej ojczyzny. Problemy rzecznika SLD z datą Powstania Warszawskiego stały się już anegdotyczne. Skoro edukacja w szkolnych ławach okazuje się bezskuteczna, to tym bardziej warto skorzystać z „najważniejszej ze sztuk”. A żeby było to możliwe, potrzebne są poważne pieniądze. Państwo ich nie wyłoży, bo nie ma. Pozostaje więc liczyć na hojność biznesu.
KGHM sparzył się na „Odsieczy wiedeńskiej”. Część ekspertów zachowała spokój podczas nagonki, ostrzegając, że teraz wielkie spółki z udziałem Skarbu Państwa będą unikać sponsorowania filmów, bo zamiast korzyści wizerunkowych mają jedynie problemy. Wybrednymi recenzentami mniej przejmują się – na szczęście – duże firmy spoza państwowego sektora. Polskie kino historyczne mocno wspiera drugi co do wielkości SKOK – Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa w Wołominie. Jej prezes osobiście (i duchowo, i materialnie) angażuje się w ambitne superprodukcje, jak „Bitwa Warszawska” i „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały”. SKOK Wołomin w tym roku został głównym sponsorem prestiżowych nagród filmowych Polskie Orły. Oznacza to, że są i tacy, którzy nie przejmują się złą atmosferą wokół filmów traktujących o polskiej historii. Ale jeden SKOK Wołomin to za mało, by powstawało więcej potrzebnych filmów.
Wracając do „Kamieni na szaniec”: w ani jednej recenzji nie dostrzegłem refleksji nad tym, że filmy historyczne, adresowane do szerokiej widowni, mają edukować, a nie dostarczać wyrafinowanych wrażeń artystycznych. Rzecz jasna trzeba pogodzić obie kwestie, ale czasami warto zrobić rzetelny bilans zysków i strat. Po jednej stronie mamy uchybienia, czasem słabą wartość artystyczną. Po drugiej zaś szansę na włożenie do tysięcy młodych głów wiedzy, której brak jest kompromitacją – mniej tych młodych ludzi, a bardziej tych, którzy odpowiadają za polską oświatę.
Skoro o filmach mowa, to słów kilka należy się filmowej promocji Polski na świecie. Tak się składa, że krótkie, emitowane w Internecie filmy promocyjne są zadaniem, z którymi publiczne instytucje nie mogą się zmierzyć. Z urzędniczych projektów wychodzą albo sztampowe, nudne gnioty, albo wręcz obiekty szyderstw internautów. Przypomnijmy sobie wykpiony film promujący Warszawę przy okazji finałów EURO 2012 w polskiej stolicy. Duży budżet, dużo hałasu, słabiutki efekt. To, że nie trzeba mieć sowitego budżetu, a dobry pomysł, udowodnił znany dziennikarz i publicysta Rafał Geremek, autor krótkiego filmu, który ma uświadomić Brytyjczykom, czym jest i była Polska. Produkcje pt. „From Poland with Love. For Great Britain” obejrzało już dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób na portalach społecznościowych (nie tylko Polaków). Sponsorem tej ciekawej inicjatywy został PKN Orlen – kolejny dowód, że płocki koncern może być wzorem do naśladowania w zakresie dobrej polityki sponsoringowej. Synergia biznesu i świata mediów dała więc zaskakująco dobry efekt. Czemu nie mogłoby tak być i przy produkcjach kinowych?
Arkadiusz Bińczyk / Home&Market