O szczegółach akcji „Czytajmy etykiety”rozmawiamy z przedstawicielem organizatora – dr Agnieszką Jarosz z Instytutu Żywności i Żywienia. Od początku marca do końca maja br. klienci sieci sklepów Biedronka, w ramach akcji „Czytajmy etykiety”, mogli skorzystać z bezpłatnych porad dietetyków i otrzymać materiały edukacyjne na temat właściwej interpretacji etykiet zamieszczanych na produktach spożywczych. W akcji wzięło udział blisko 12 000 konsumentów, rozdano 10 000 zestawów materiałów edukacyjnych z praktycznymi wskazówkami, zarówno na temat prawidłowego żywienia, jak i z poradami w zakresie podejmowania decyzji przy półce sklepowej.
Jaki cel ma Wasza akcja, czy ludzie faktycznie nie czytają etykiet na produktach? Może nie chcą, a może po prostu ich nie rozumieją?
Przekaz jest dokładnie taki, aby czytać etykiety produktów, natomiast powody, dla których ludzie ich nie czytają są bardzo różne chociażby te, o których Pan mówi. Dokładnych nie znamy, ale możemy się domyślać, że opisy są zbyt skomplikowane, nieczytelne lub po prostu czcionka jest za mała.
Celem naszej akcji jest, więc nie tylko to, żeby ludzie zwracali uwagę na etykiety, ale także to, żeby je rozumieli, np. co to jest wartość odżywcza produktu.
Po której stronie leży odpowiedzialność za czytelną i jasną etykietę, producenta czy sklepu?
Odpowiedzialny jest zawsze producent, który i tak musi postępować według dyrektyw obowiązujących w Unii Europejskiej. Istnieją więc dokładne zalecenia, które jednak zmienią się w 2014 roku, m.in. obowiązkiem będzie podanie wspomnianej już wartości odżywczej produktu.
Akcja, bez wątpienia, zasługuje na uznanie, ale czy sieci handlowe chętnie włączają się do takich programów? Poproszę o przykłady.
Jedynym przykładem takiej współpracy, jaki mogę podać, jest sieć Biedronka. Prowadziliśmy rozmowy z innymi sieciami, ale nikt nie zgodził się nam pomóc. Można powiedzieć, że nasza akcja została uznana, jako niepotrzebne zamieszanie. To smutne.
Czy sklepy mogą same reagować na treść i wygląd etykiety, a w razie wątpliwości prosić producenta o reakcję?
Tak, ale tylko wtedy, jeśli jest to produkt wyprodukowany specjalnie dla danej marki sklepu.
Czy Instytut monitoruje tego typu zdarzenia?
Nie śledzimy tego typu zdarzeń, bo nie jest to naszym cele. Głównym zadaniem dla pracowników Instytutu jest edukacja konsumentów, aby wiedzieli, na co zwracać uwagę i jak odczytywać odpowiednie wartości.
Czy bez udziału sieci sklepów i samych producentów można zmienić zachowania konsumenckie Polaków?
Niestety nie można, dlatego tym bardziej cieszy fakt, że w akcję zaangażowała się największa sieć sklepów w Polsce. Biedronka liczy już blisko 2200 sklepów, a to oznacza, że zasięg naszej akcji jest ogromny. Co ważne, docieramy do ludzi z mniejszych miast, a to jest główna zaleta tej współpracy.
Z informacji Instytutu i Biedronki wynika, że przekaz akcji dotarł do 12 milionów osób, uważa Pani, że ta liczba przyniesie na wymierne efekty?
Gdyby, chociaż połowo z tych osób, dzięki naszej akcji będzie zwracać baczniejszą uwagę na to, co wkłada do koszyka, to będzie wielki sukces. Jak wskazują jednak badania wykonane w Finlandii, dopiero po 30 latach edukacji, można zobaczyć efekty. Minąć musi, więc całe pokolenie. Z innych badań wynika, że w podobnych przypadkach wystarczy czasem od 8 do 10 lat, żeby zmienić ludzki zachowania. Nam być może uda się szybciej, ale musi być to być długotrwałe działanie.
Czyli istnieje szansa, że w okolicach roku 2020, staniemy się w pełni świadomym społeczeństwem?
Można zaryzykować, że nasza edukacja potrwa mniej więcej do tego czasu. Z ciekawszych przykładów: Finom obniżenie poziomu soli w produktach o około trzy gramy zajęło prawie 30 lat, z kolei Brytyjczykom o jeden gram – osiem.
Przed nami mnóstwo pracy.
Rozmawiał Przemysław Gruz