O pasji fotografowania i twórczych przyjaźniach z bratem Bogdanem Augustyniakiem, franciszkaninem, Przewodniczącym Rady Fundacji Kapucyńskiej im. bł Aniceta Koplińskiego, rozmawia Bogusław Mazur.
„Na początku był człowiek, który ściągnął mnie z fotograficznego drzewa” – powiedział brat podczas wystawy w Galerii Delfiny. Tym człowiekiem był poznany w górach ś.p. Feliks Zwierzchowski, artysta-fotografik. Na czym polegało to „ściągnięcie z drzewa”?
Spotkaliśmy się w Dolinie Pięciu Stawów, kiedy dokwaterowano go do mojego pokoju w schronisku. Do późnej nocy rozmawialiśmy o fotografowaniu. Przedstawił się jako współzałożyciel Biblioteki Polskiego Związku Artystów Fotografików.
Następnego dnia do południa lało jak z cebra, a ponieważ zawiodło dwóch kolegów z którymi miałem chodzić po Tatrach, miałem pięciodniowy zapas jedzenia na trzech ludzi. On nie miał ze sobą nic. Siedzieliśmy więc do południa rozmawiając o Tatrach, podejściu do fotografowania gór, przyrody. Zaprosił mnie też do Biblioteki PZAF w Warszawie.
Z tej wyprawy przywiozłem około 70 już zdjęć, które już po selekcji pokazałem panu Feliksowi. Ich przeglądanie przez niego wyglądało w ten sposób, że z prędkością karabinu maszynowego leciały na bok jako pozbawione wartości. Jednak znalazł jedno, które przykuło jego uwagę. Zapytał, czy zrobiłem je przez przypadek. Potwierdziłem, że tak, że spodobał mi się układ krajobrazu i ludzi, podchodzących po śniegu pod Rysy. – W takim razie jesteś fotograficzny zwierzak, masz trochę instynktu, zdejmę cię z drzewa – zapowiedział. Od tego momentu razem z panem Chojnackim, jego kolegą, zaczęli pokazywać mi błędy w kadrowaniu, w naświetleniu, nauczali zwracać uwagę na szczegóły które sprawiają, że obrazek jest piękny, stabilny, że ma temat.
Bo ja robiłem „pocztówki”, czyli obrazki ładne, ale bez tematu. Oni mi pokazywali swoje zdjęcia z Tatr, z tych samych rejonów w których fotografowałem, jednak były to zdjęcia z tematem, które coś przekazywały, na których coś się działo. W ten sposób „ściągali” mnie z tego „drzewa”, doprowadzając do kilku wystaw o Tatrach, w tym trzech indywidualnych.
Drugą osobą, która wpłynęła na twórczość brata, pozostaje człowiek spotkany za murami klasztoru, chociaż zakonnikiem nie jest, czyli Krzysztof Wierzbowski, fotograf dokumentalista. To dzięki niemu zajął się brat fotografowaniem muzyków jazzowych?
Jazz jako muzyka rozpoczął się bardzo wcześnie w moim życiu z powodu rodzonego brata, który jest rozmiłowany w jazzie. A ponieważ były to wczesne lata 70-siąte, w domu mieliśmy jeden magnetofon, więc jako „starszy i silniejszy”, „wymuszał” słuchanie jego ulubionej muzyki. Był to bardzo dobry, wysmakowany jazz. Stąd później było mi łatwiej poznawać muzyków jazzowych, w tym Roberta Majewskiego, który wprowadził mnie w ten świat, pozwolił fotografować i mówił innym, że robię zdjęcia dla niego. To pozwalało mi bez akredytacji robić zdjęcia na różnych koncertach czy próbach, przebywać w pobliżu muzyków.
Portret jazzmana
Nie mając wykształcenia fotograficznego ani z żadnej z dziedzin artystycznych, błąkałem się w tym, co robiłem. Aż spotkałem Krzysztofa Wierzbowskiego, który robił swoją pracę dyplomową w klasztorze w Łomży. Fotografował zakonników, mieszkał z nimi, chodził w miejsca tylko dla nich zastrzeżone. Na polecenie mojego przełożonego zakonnego oprowadzałem go po krętych korytarzach klasztoru. Wtedy zacząłem poznawać prawdziwy warsztat fotograficzny. Wyciągnąłem swój aparat, a Krzysztof pozwalał mi robić zdjęcia obok siebie. Później porównywaliśmy jego zdjęcia z moimi i tłumaczył mi błędy i czym jest „temperatura barwowa”.
Kiedy po kilku latach zostałem przeniesiony do warszawskiego klasztoru, nasza znajomość się zacieśniła. Przełomem był moment, w którym potrzebował „zapasowego aparatu”, czyli człowieka, który podczas koncertu będzie robił dodatkowe zdjęcia. Poprosił prezesa Fundacji EuroJAZZ Jurka Szczerbakowa, czy również nie mógłbym fotografować na tym koncercie, aby mieć pełną relację. Przekazałem kilkadziesiąt zdjęć o które poprosili, aby zobaczyć co potrafię. Zostały zaakceptowane, a jedno z nich, przedstawiające Henryka Miśkiewicza z saksofonem, które zapomniałem skasować bo było „poruszone”, zostało przez panią graficzkę EuroJAZZ wzięte jako topowe na banery, roll-upy i tym podobne nośniki.
Pociąg do fotografowania jazzmanów jest więc zrozumiały, czy jednak nie ciągnęło brata do fotografowania ludzi innych profesji? I nie mówię tu o politykach…
No tak, politycy pewnie zdziwiliby się, gdyby człowiek w habicie próbował robić im zdjęcia… Ale czasami mam możliwość fotografowania poetów i ludzi śpiewających poezję. Poprosiłem, aby na wystawie w Galerii Delfiny znalazło się szczególnie dla mnie ważne zdjęcie – Ernesta Brylla.
Portret Ernesta Brylla
Kiedyś miałem okazję gościć w domu państwa Bryllów. W pewnym momencie Ernest Bryll przestał rozmawiać i na chwilę się zamyślił. W pokoju panował półmrok. Zrobiłem kilka zdjęć, gdy oświetlona była tylko jedna część jego twarzy, druga wchodziła w cień, a dalej w zupełną czerń. Bałem się trochę pokazać Ernestowi to zdjęcie, ale jego reakcja na mój sposób widzenia go, mnie samego zaskoczyła. Zaprosił swoją żonę i powiedział: „Zobacz Małgosiu, nie wiedziałaś, że jestem piękny, a być może nawet mam duszę”.
Fotografowaniu poetów towarzyszy zupełnie inny klimat niż przy robieniu zdjęć ludziom jazzu, inna jest ekspresja, odmienna treść. Poetów fotografuje się kiedy na to pozwolą. Więc na pytanie, czy miałbym chęć fotografowania innych grup odpowiadam, że na pewno miałbym, ale nie zawsze jestem „wpuszczany” do ich wewnętrznego świata.
Muszę też uwzględniać, że jestem zakonnikiem i mam zajęcia w klasztorze. Fotografowanie nie może kolidować z moim fundamentalnym powołaniem, czyli pełnieniem funkcji zakonnych i kapłańskich. No i jestem amatorem. Mam niewielkie możliwości poprawiania niedoskonałych zdjęć.
Mówiąc w Galerii Delfiny o fotografiach Brata i Krzysztofa Wierzbowskiego, Ernest Bryll ocenił, że „nie dość, że są piękne, to robią wrażenie, jakby z każdym z tych artystów fotografowie byli zaprzyjaźnieni aż do szpiku kości, jakby artyści poświęcali co najmniej setki godzin na pozowanie, żeby dać taki efekt”. Jak się uzyskuje „taki efekt”?
Chyba poprzez spokojne poznawanie się. O tym, że jestem zakonnikiem i kapłanem, niektórzy znajomi z redakcji „JazzPRESS” dowiedzieli się po 1,5 roku, gdy mówiłem kazanie na pogrzebie naszego redakcyjnego kolegi Michała Fogga, wnuka Mieczysława Fogga. Okazało się że ten, z którym razem malowali redakcję, przyczepiali dźwiękoszczelne gąbki, ten człowiek w dżinsach i kraciastej koszuli jest zakonnikiem i kapłanem. I może właśnie dlatego, że tak mnie poznali, łatwiej im było później zaakceptować fakt, że jestem także duchownym.
Jednym z bardzo istotnych momentów nawiązywania więzi i znajomości był koncert charytatywny na rzecz walczącego o życie Tomasza „Szakala” Szukalskiego. Podczas koncertu przewinęła się cała elita świata jazzowego. Myślę, że to był moment, w którym twarz człowieka przez kilka dni pracującego z aparatem przy koncertach została lepiej zapamiętana.
Samotność artystów po koncertach
Na naszej wystawie “Jazz Do It” w Galerii Delfiny było zdjęcie pokazujące Leszka Możdżera z zupełnie innej strony. Po próbie usiadł w fotelu na pustej widowni. Zrobiłem mu zdjęcie – cała widownia pusta, pośrodku mała kropeczka… Leszek Możdżer. Tam byłem uczestnikiem rozmów min. z Leszkiem Możdżerem. Dowiedziałem się wtedy o niesamowitym napięciu, które towarzyszy muzykom przed koncertem i w jego trakcie. Półtorej godziny grania, owacje na stojąco, człowiek jest jak naelektryzowana, wielka bomba. Po czym wszyscy wychodzą do domów, na kolację, a muzyk zostaje sam jak palec w pustym hotelowym pokoju. Jak wyjść z takiego napięcia? I o tym jest zdjęcie Leszka Możdżera, o którym mówił, że pokazuje sytuacje prawdziwie, lecz inaczej niż zdjęcia z koncertów.
Dobre zdjęcie to jest uchwycenie czegoś bardzo przelotnego? Jednej chwili?
Jeżeli czuje się muzykę, zna ją i lubi, to człowiek emocjonalnie może wyprzedzić to, co za moment nastąpi. Wie, że za moment może być kulminacyjna chwila utworu. Ta jedna, jedyna chwila trwa ułamek sekundy, który trzeba uchwycić siedząc z aparatem przy oku.
Nauczył mnie tego Feliks Zwierzchowski. Pokazał mi cytat z Ansela Adamsa: „Wydaje mi się, że Bóg postawił mnie w pewnym miejscu, w konkretnym czasie tylko w jednym celu – żebym nacisnął spust migawki”. A później powiedział, że teraz mi to udowodni. Poszedł do biblioteki i przyniósł amerykański album, w którym było zdjęcie wykonane przez jadącego drogą Adamsa. Widać kurz, jest szczelina w górach, którą prześwietla słońce, ten kurz daje świetlisty snop, oświetlający kilometr dalej fragment drogi, będącej tematem zdjęcia. Dwie minuty dłużej i kąt padania światła musiał zlikwidować smugę. Gdyby jechał trochę później albo odwrócił głowę w drugą stronę, nie zauważyłby tego zjawiska. Tak Feliks Zwierzchowski udowodnił mi, jak ważna jest ta jedna, ulotna chwila.
W Galerii Delfiny było zdjęcie „Szakala”, który trzyma za rękę Agę Zaryan. Na jego policzku widać łzę. Jest to chwila, w której Aga Zaryan mówi: „Słuchaj, sala jest pełna, wszyscy na ciebie czekają”. Na co „Szakal” odpowiada: „Ale czy ja na to zasłużyłem”? I Krzysiek Wierzbowski w tym momencie, w tej ulotnej chwili, zrobił zdjęcie… Minęło już parę lat od momentu, gdy na twarzy „Szakala” pojawiła się łza, a ja cały czas mam to zdjęcie przed oczyma i dźwięczą te słowa, które wówczas wypowiedział i które mi powtórzono. Ten obraz, te słowa pozostały. Fotografia utrwaliła tę chwilę.
Dlaczego jednak zdjęcia brata są czarno-białe?
Do pokazania zdjęć czarno-białych dojrzewałem bardzo długo. Bo krajobrazy na początku robiłem kolorowe. Dopiero później przekonałem się, że czarno-białe fotografie są bardziej „prawdomówne”, przenoszą same najbardziej istotne informacje. W nich pewne rzeczy albo są, albo ich nie ma. Kolorowe czasami wydają mi się za bardzo „rozgadane”, są zatłoczone detalami. Czarno-białe są bliższe poezji.
Czy fotografowanie zmieniło u brata ogląd świata? Innych ludzi?
Powołanie zakonne jest ukierunkowaniem się na bycie z drugim człowiekiem, pracę dla człowieka, a w moim przypadku także w pewnym wymiarze – pracą dla ubogich. Pod tym kątem min. poznaje się teologię, psychologię, myśli się o pewnych przedsięwzięciach. A fotograf wczuwa się w drugiego człowieka, zaczyna myśleć jak on. Dlatego czasem udaje się przewidzieć co ten człowiek za moment zrobi, udaje się być w nurcie jego ekspresji. Fotografia jest pomocna w poznawaniu człowieka. Liczę, że kiedyś we mnie to „zaowocuje”.
Brat mówił o fotografiach Ernesta Brylla, Leszka Możdżera i Tomasza „Szakala” Szukalskiego. Jakie jeszcze zdjęcia szczególnie zapadły w pamięć?
Ciężar gatunkowy zdjęcia wynika z serca, które się wkłada w jego zrobienie, ale też z osoby, którą się fotografuje. Zupełnie inaczej podchodzę do zdjęć robionych Ernestowi Bryllowi czy Robertowi Majewskiemu. Kiedy ma się możliwość pobytu z ich rodzinami, jest się w ich domach, przestają być anonimowi. Zdjęcia tych osób są mi szczególnie drogie.
Czy uważa brat, że wykorzystywanie talentów jest obowiązkiem człowieka? Innymi słowy – że po zdaniu sobie sprawy z posiadanego talentu do fotografowania nie miał brat wyjścia i w jakimś sensie musiał fotografować?
W moim przypadku z „talentem do fotografii” może być jak z używaniem samochodu. Samochód ma nas bezpiecznie dowieźć na czas do określonego miejsca. Dobrze, jeżeli jest ładnie wykonany, jeżeli jest wyposażony w różne dodatki. Fotografia jest dla mnie właśnie takim dodatkiem. Pożytecznym, bo pozwalającym poznawać ludzi od innej strony, poznawać twórców w trakcie ich działania. Oni też mnie poznają, co czasami owocuje rozmowami dotyczącymi mojego bezpośredniego powołania, czyli posługi kapłańskiej, spraw religijnych, wiary. Dlatego ten, jak pan to określił, talent fotograficzny, uzupełnia się z moim najważniejszym powołaniem.