Samorząd zakładnikiem polityków

Rozmowa z prof. Lechem Królikowskim, varsavianistą i samorządowcem, burmistrzem Mokotowa w latach 1990–1992, radnym Ursynowa i przewodniczącym Rady Dzielnicy od 2010 roku, byłym profesorem i rektorem Wyższej Szkoły Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia.

 

Jest Pan jednym z twórców warszawskiego samorządu. Jak z perspektywy czasu ocenia Pan jego ewolucję?

W 1990 roku, kiedy zaczynaliśmy pierwsze sesje ówczesnych dzielnic-gmin, mówiono o sprawach lokalnych. To był czas harcerski, jak to nazywam. Partie polityczne były w powijakach. Byłem radnym Mokotowa, gdzie na 55 osób tylko 10 miało przynależność partyjną. W innych dzielnicach było jeszcze mniej. Obecnie idziemy w stronę polityki. Rządzą interesy partii politycznych a nie mieszkańców.

Jaka jest różnica między politykiem a samorządowcem?

Polityk dąży do zapewnienia zwycięstwa swojej partii. Samorządowiec zazwyczaj działa na rzecz swojej małej ojczyzny, jak to jest ładnie określane. Byłem czterokrotnie radnym, między innymi na Ursynowie – w dzielnicy liczącej 150 tys. osób. W momencie, gdy rządziła partia – sztandar nieistotny – polecenia centrali były dla radnych święte. Oni wiedzieli, że jeżeli nie wykonają polecenia, nie znajdą się na kolejnej liście wyborczej.

Czyli nie byli zależni od mieszkańców, tylko od mocodawców partyjnych.

Mieszkańcy ich raz wybrali, ale powszechną plagą stało się uzależnienie radnych od swoich partii poprzez zapewnianie stanowisk pracy w miejscach zależnych od partii: firmach, organizacjach, urzędach. Te nadania były robione dość ostrożnie, starano się zatrudniać radnych na terenach innych samorządów żeby nie wyglądało to zbyt bezpośrednio. Każdy z rannych, jeżeli był wierny partii, otrzymywał posadę.

To były intratne stanowiska?

Jeżeli radny otrzymuje dietę ok. 2 tys. zł, natomiast zarabia z nadania partii 10 tys. jako dyrektor, to już nie ma co kalkulować – mechanizmy są oczywiste i bardzo skuteczne. W efekcie powstaje gwardia. Gwardia, która wykona każde polecenie płynące z partii.

Radni na szczeblu miasta nie mogą być niezależni?

W Radzie Warszawy kilkoro radnych nie zgodziło się na pewien układ, który funkcjonował. Zostali wykreśleni ze wszystkich list, pozbawieni funkcji i przeznaczeni do wyrzucenia. Tak jest prawie wszędzie.

Partie także mają programy skierowane do mieszkańców.

Program jest zachętą dla mieszkańców, aby głosowali na danych kandydatów. Partie potrzebują zaczepienia w społeczeństwie i nie można twierdzić, że nie wykonują pracy korzystnej dla społeczności. Jednakże, ważniejsza dla nich jest realizacja ogólnych celów danej partii i pełne podporządkowanie. Wiemy ponadto, że partie w Polsce są typu wodzowskiego.

Czy schodząc na niższe poziomy zarządzania, do dzielnic, gdzie radni są bliżej mieszkańców, możemy mówić o większej niezależności radnych?

I tak i nie. W Radzie Warszawy mamy jedną osobę, która nie należy do żadnej partii – należy do stowarzyszenia. Na poziomie dużego miasta decyduje polityka. Podobnie jest na poziomie wojewódzkim, w sejmikach. Natomiast schodząc na niższe poziomy widzimy pewną mozaikę. Partie miały do 2006 roku monopol. W żadnej dzielnicy warszawskiej nie było komitetów lokalnych. W 2006 roku po raz pierwszy na Ursynowie została wystawiona lista komitetu lokalnego, która osiągnęła duży sukces – drugie miejsce. To samo stowarzyszenie po wyborach w 2010 r. osiągnęło tak silną pozycję, że rządziło tą dzielnicą. Idąc za tym przykładem, na początku dekady w każdej dzielnicy pojawiło się po kilka- kilkanaście komitetów lokalnych i partie polityczne straciły monopol na szczeblu dzielnic. Ale nie znaczy to, że komitety lokalne w dzielnicach mogą samodzielnie rządzić.

Jaka jest rzeczywista siła niezależnych radnych w radach dzielnic?

Ustawa Warszawska jest skrótowa i lakoniczna. Nie przyznaje radom dzielnic jasno sprecyzowanych kompetencji. Doprecyzowanie tych zapisów przerzucono na Radę Warszawy, która miała uchwalić statuty miasta i statuty dzielnic. Uchwalanie trwało 4 lata w przypadku statutu Warszawy i 6 lat w przypadku statutów dzielnic. Robiono co się da, aby nie łamiąc ustawy, nie dać dzielnicom w zasadzie żadnych praw. Tak zostało. Jako były przewodniczący rady dzielnicy i mogę powiedzieć z całą stanowczością, że oprócz wyboru władz rady dzielnicy, ten organ praktycznie o niczym nie stanowi. W statutach jest zapisane, że rada ma prawo jedynie opiniować budżet, plany itp. Z rad dzielnic można by stworzyć rzeczywistych gospodarzy swoich lokalnych wspólnot. W rzeczywistości są one – jak ja to nazywam – listkiem figowym demokracji.

Jakie to niesie skutki dla zwykłego mieszkańca?

Podam przykład. Rada dzielnicy zgłasza projekt budżetu dzielnicy, w którym zakłada remont ulicy X. Projekt idzie do góry, na szczebel Rady Warszawy i jest zatwierdzany – po ewentualnych zmianach – jako załącznik do budżetu miasta. Okazuje się, że w wyniku ulewy poważnie zniszczona została ulica Y. Trzeba pilnie przesunąć środki z ulicy X na ulicę Y. Uchwała rady dzielnicy w tej sprawie znowu wędruje na górę do Komisji Budżetu Rady Warszawy. Po jakimś czasie wniosek o zmianę w budżecie trafia pod obrady Rady Warszawy i mniej więcej po dwóch miesiącach mamy uchwałę, która pozwala sfinansować remont ulicy Y. Ale to jeszcze nie oznacza rozpoczęcia prac, bo trzeba wyłonić wykonawcę w przetargu. Od awarii do jej usunięcia mija kilka miesięcy – dzielnica ma w tym czasie związane ręce a mieszkańcy się niecierpliwią. Mechanizm jest więc zły, niewydolny. Istnieją próby jego naprawiania poprzez odpowiednie zarządzenia prezydenta miasta, nie zmienia to jednak faktu, że rady dzielnic o niczym nie stanowią. A są to organy wyłonione do zarządzania ogromnymi organizmami miejskimi – np. Mokotów liczy 230 tys. mieszkańców.

Czyli problem leży po stronie prawa, które należy zmienić.

Jest presja środowisk lokalnych, żeby znowelizować ustawę warszawską. Ze względu na rozwój miasta, rady dzielnic powinny być gospodarzem na swoim terenie. Chodzi o doprecyzowanie ich uprawnień, aby ustawowy zapis, że „rada jest organem stanowiącym i kontrolnym” nie był fikcją.

Co by Pan poradził młodym kandydatom na radnych, stawiającym pierwsze kroki w samorządzie?

Dokładnie przeczytać ustawy i statuty, aby zderzenie marzeń z rzeczywistością nie było zbyt bolesne. Młodzi radni mają wiele pomysłów, często dobrych, jednak niemożliwych do realizacji w obecnym systemie prawnym. Mam wrażenie, że część z nich, gdyby przeczytała przepisy, wycofałaby się z kandydowania.