Rafał Ziemkiewicz – Biblioteka rośnie przez całe życie

Marcin Rosołowski z Instytutu Staszica rozmawia z Rafałem Ziemkiewiczem – o książkach, czytaniu i jego księgozbiorze.

W czasie pandemii szalenie popularne stały się występy polityków i ekspertów na tle regałów wypełnionych książkami. Okazało się, że już nie e-booki, ale tradycyjne, papierowe książki zaczęły być super modne. Co o tym sądzisz?

Czasami są to książki wirtualne, bo już kilkakrotnie spotkałem się z przypadkiem, że nakryto kogoś, że to jest tło ze Skype’a czy Zooma, które się podłącza po prostu automatem. Zawsze można spojrzeć na dobrą albo złą stronę zagadnienia. Zła strona oczywiście jest taka, że trudno podejrzewać większość z tych, którzy się pokazują na tym tle, że oni naprawdę te książki przeczytali, że to są naprawdę ich książki. Więc jest w tym dawka obłudy. Ale jak klasyk powiedział, obłuda to jest hołd, który występek składa cnocie, w związku z tym sam fakt, że tak się dzieje pokazuje, że jednak w społeczeństwie inteligencja kojarzona z czytaniem książek jest cały czas ceniona dość wysoko i że pokazywanie się na tle książek punktuje – w przeciwieństwie do pokazywania się na tle opróżnionych butelek czy pełnych popielniczek. Dopóki ludzie szanują czytających książki to nawet jeżeli sami mało czytają jest nadzieja, że kiedyś czytać zaczną.

Powiedz coś o swojej domowej bibliotece. Jak duży masz księgozbiór?

Jest mi dość trudno policzyć, ponieważ ona puchła całe życie ze mną. To są takie dwie duże ściany książek, wypełniające korytarze w domu w mieście i jeszcze mniej więcej drugie tyle mniej potrzebnego księgozbioru na wsi. Nie wszystko to jest moje, bo tam jest też księgozbioru odziedziczonego po teściu czy przejętego od różnych innych osób. Myślę, że spokojnie to jest od pięciu do dziesięciu tysięcy tomów – łącznie te wszystkie książki, które są i na wsi, i w mieście.

W zeszłym roku robiliśmy malowanie i trzeba było niestety wszystkie te książki zdjąć z półek, popakować w kartony. Wykorzystałem okazję, żeby pozbyć się części księgozbioru, to znaczy książek, które miałem podwójne. Jeden egzemplarz oddawałem do biblioteki szkoły, do której chodzi córka – tam bardzo chętnie wszystkie książki przyjmują. Natomiast takie już zupełne grzmoty, które kiedyś dostawałem od wydawców w ramach gratisów, a oceniłem je teraz jako bezwartościowe, po prostu wyrzuciłem. Pozbyłem się więc dziesięciu kartonów.

A jak panujesz nad porządkiem w tak dużej bibliotece?

To jest właśnie problem, że nie panuję. Mam to z grubsza porozkładane działami, więc mniej więcej wiem, gdzie szukać książek historycznych, gdzie szukać książek o Hitlerze, gdzie szukać książek o Piłsudskim, a gdzie o chorobach czy poradników medycznych na przykład. Ale to jest bardzo z grubsza zrobione niestety – mimo, że moja teściowa jest zawodową bibliotekarką i nawet oferowała parę razy, że zrobi mi profesjonalny katalog, to jakoś nie miałem sumienia jej tym obarczać.

Czy traktujesz bibliotekę wyłącznie jako warsztat pracy, czy też kolekcjonersko?

Kolekcjonersko raczej nie. Jest mi na przykład zupełnie obojętne, w jakim wydaniu mam jakąś książkę, o ile oczywiście nie jest to wydanie, które się czymś różni. Na przykład inny przekład, bo Mistrza i Małgorzaty mam cztery przekłady i z nich tylko jeden tak naprawdę jest dobry. Ale jeżeli nie ma jakiś różnic, sama tylko kwestia wydania – to dla mnie żadnej różnicy to nie robi. Traktuję to bardzo praktycznie. Powiedziałbym, że dzielę książki na dzień i książki na wieczór. Książki na dzień to są książki, które są albo do pracy potrzebne, albo które czytam, żeby się intelektualnie rozwinąć. Natomiast książki na wieczór, takie do zasypiania, to są przeważnie książki, które znam bardzo dobrze, ale lubię sobie do nich wracać. Czasami to jest literatura z dzieciństwa, czasami to jest literatura dość lekka, czasami są to rzeczy z klasyki literatury. W każdym razie takie, które sobie powtarzam dla przyjemności, a nie czytam po to, żeby zobaczyć, co tam jest dalej na następnej stronie, bo i tak wiem.

Czy udało Ci się zaszczepić córkom zamiłowanie do książek?

Oj tak. Mają też już dość dużo w swoich bibliotekach. Zawsze był rytuał czytania im przed snem, potem one nauczyły się czytać same. Widziałem, jak jest ważną rzeczą, kiedy istnieją odpowiednie dla danego przedziału wiekowego lektury, to znaczy jak ważne było to, że chciały czytać Harry’ego Pottera, jak ważne było to, że chciały czytać trylogię Tolkiena, jak ważne były lektury już nie mojego pokolenia, więc już znam tylko tytuły – Kosogłos: igrzyska śmierci i wszelkie inne, rozmaite serie. Wydaje mi się, że tego się w tej chwili bardzo nie docenia, chociaż jak wchodzę do księgarni to widzę, że półka dla dzieci i młodzieży jest dość obficie wypełniona, jednak są to niemal wyłącznie przekłady, poza kilkoma tytanami tej pracy typu Kosika czy Pilipiuka. Jednak jak sobie przypomnę czasy PRL-u to przy wszystkim złym, co można o nich powiedzieć, miały świetnie rozwinięty segment literatury dla młodzieży i były to na owe czasy książki bardzo fascynujące. One często były pisane przez jakichś ludzi, którzy w dorosłej literaturze okazali się strasznymi mendami…

Żukrowski…

No, Broszkiewicz i inne takie postaci. Ale dla młodego człowieka, jak czytał Kluskę, Kefira i Tutejszego to, co zrobił Broszkiewicz jako pisarz dla dorosłych i jaka była jego rola w życiu partii, nie miało wielkiego znaczenia. Jakoś widocznie potrafiono zagospodarować tych ludzi, że kiedy pisali dla dzieci, to nie było to wredne. A nawet jeśli bywało wredne, jak Pan Samochodzik Nienackiego, to też mimo wszystko było w jakiś sposób kształcące. Wydaje mi się, że nie można tego zaniechać, bo młodzi ludzie nie sięgną po książki, jeżeli nie będą to książki umiejętnie napisane właśnie dla nich, tak jak ten Harry Potter na przykład.

Zastanawiasz się, czy może nadejść taki dzień, w którym zabraknie Ci miejsca na nowe książki. I co wówczas?

Ten dzień nadchodził już wielokrotnie. Wtedy, tak jak powiedziałem, była operacja „minus dziesięć kartonów”, która na pewien czas mi rozluźniała półki. Dokonuje się okrutnej selekcji na książki mniej i bardziej potrzebne i tych pierwszych gdzieś się trzeba pozbyć. Na szczęście znam parę instytucji, takich właśnie jak biblioteki szkolne czy biblioteka osiedlowa działająca niedaleko mojego domu, które chętnie przyjmują książki w formie darowizny, oczywiście nie płacąc za to. Ale przynajmniej wiadomo, że ta książka może się jeszcze kiedyś komuś przydać. Większy problem jest z rocznikami pism tych gatunków, które Rosjanie nazywają tołstyj żurnał. Mam dość dużo „Arcanów”, „Frondy”, starych rzeczy, których nie ma gdzie trzymać.

Znam ten ból, sam musiałem się pozbyć kilkunastu roczników „Frondy”.

No właśnie, a tutaj przepisy bibliotek publicznych nie pozwalają im takiej darowizny przyjąć. Mogą przyjmować tylko książki w sensie druków zwartych. I to jest pewien problem. Może ktoś jakieś rozwiązanie ma i podrzuci?

Rozmawiał Marcin Rosołowski

Źródło: http://instytutstaszica.org/2020/06/13/biblioteka-rosnie-przez-cale-zycie/?utm_source=rss&utm_medium=rss&utm_campaign=biblioteka-rosnie-przez-cale-zycie&utm_term=2020-06-15