Pandemiczne wczasy – szansa dla niszowych miejsc i agroprzedsięborców

Pamiętacie jak to było z wakacjami za czasów komuny? Jechało się do jakiejś mieściny lub wioski i od gospodarza wynajmowało pokój. Gospodyni pichciła swojskie jedzenie z produktów rosnących i chodzących po zagrodzie. Gospodarz częstował bimberkiem produkowanym w warsztacie za szopą. Takie wakacje mieli moi rodzice w latach 50., ja na przełomie 60. i 70., a mój syn w latach 90. Co ciekawe, to było to samo gospodarstwo. Przez dekady – wspomina Jerzy Wysocki, ekspert medialny.

Odwiedziłem je niedawno. Budynek się nie zmienił, ale po podwórku nie chodzą już kury. Nie ma też wczasowiczów, którzy od lat odpoczywają już w ciepłych krajach lub polskich kurortach. Jakiś czas temu znowu modna stała się agroturystyka, ale chyba zabrakło tym inicjatywom dobrego public relations. Gdy w marcu przed pandemią koleżanka zachęcała do agroturystycznego wyjazdu, pomyślałem: wariatka, z prosiakami w błocie chce się pobawić?

Minęły dwa miesiące. Odmrożono turystykę. Niesiony euforią obdzwaniam dobre hotele na Mazurach licząc na full service. Albo nikt nie odbiera, albo oferuje jedzenie pod drzwi. O SPA, siłowni, kręglach i klubie nocnym mowy nie ma. No to proszę koleżankę, tę od świń w błocie: podaj mi ten portal agro, bo muszę gdziekolwiek wyjechać.

Z penetracji dziennikarskiej portalu onet.pl wynika, że Polacy nie są teraz zainteresowani hotelami, wolą kameralne obiekty, gdzie łatwiej zachować bezpieczną odległość i reżim sanitarny. Tak zwany dystans społeczny, nowe pojęcie które wykreowała pandemia. Choć w psychologii i socjologii znany jest termin dystansu osobniczego. Zbadano to na przykładzie nienumerowanych miejsc w kinach. Wchodzisz i wybierasz fotelik, w dalekiej odległości od już obecnych na sali. No chyba, że kinomanka zobaczy Leonardo DiCaprio, który właśnie wpadł zobaczyć siebie na ekranie.

Wracamy do turystyki. W telewizyjnym wywiadzie pan Gołębiewski, właściciel hotelowych molochów nazwanych skromnie własnym nazwiskiem, logicznie wyjaśnił, że na razie nie otwiera obiektów, bo choć to logistycznie możliwe, goście będą rozczarowani rygorami, które musiałby wprowadzić i ograniczaną ofertą rekreacyjną. Złe czasy też dla Okuninki, letniska gdzie jeździłem co roku. Granica polsko – ukraińsko – białoruska. Tam koncerty disco polo były i swojskie dyskoteki. Póki co nie będzie. A właśnie po to tam lgnęli turyści. W tym ja, ale w innym socjologicznym celu.

Jadę więc do wioski pod Węgorzewem, na zdjęciach wygląda wspaniale. Niby wieś, ale budynek, a zwłaszcza pokoje w klasie premium. Jest ich sześć, każdy w innym stylu, z pomysłem, z polotem, z wykorzystaniem najlepszych materiałów i technicznych rozwiązań. Prosiaków w błocie nie ma, kur też brakuje. To dobrze. Jest za to mały basen, jacuzzi, sauna. Co więcej wszystko to dostępne. W szopie stoliki w regulaminowej odległości. Przy śniadaniu pani Stanisława pyta, co ma być na obiad. Pani Magda, właścicielka obiektu jest optymistką. Była już wcześniej inwestując w to miejsce, gdzie była tylko szopa i bagno, ponad 5 mln złotych, w tym kilkaset tysięcy z funduszy unijnych. Ma świadomość, że to wąska grupa docelowa, i taką ofertę pozycjonuje w mediach społecznościowych i na portalach hotelarskich. Hotelarskich, bo formalnie to nie jest agroturystyka. Ale to tylko jakieś urzędowe definicje.

Gospodarstwa, prywatne kwatery, pensjonaty, siedliska, pola kempingowe, to teraz frajda turystyczna. Właściciele mogą mieć rekordowe zyski. Nie tylko w tym roku. Jak Polacy zobaczą, jak fajnie w kraju, w kameralnych warunkach spędzić wakacje, to popyt zostanie na lata. A zdjęcia z Egiptu, Turcji i Kanarów, gdzie przepchnąć się trzeba do koryta, bo all inclusive i nawalić na talerz piramidę badziewia, zostaną w albumie. Obok lokalnego grajka z wąsikiem śpiewającego „Show must go on”, gdyż „Bohemian Rapsody”, to już za długie, a zwłaszcza za trudne do zaśpiewania. Dla niemieckich opasłych świniaków i tak to obojętne, bo piwem nawaleni. Zaś polskie tuczniki, oblegają od śniadania bar all inclusive, z kategorycznym wskazaniem na butelkę wódki. Nie muszą pokazywać palcem, bo owe magiczne słowo brzmi w wielu językach podobnie.

Mimo, że nałogowo krytykuję rząd za bezmyślne rozdawnictwo, pomysł z bonem turystycznym jest nie głupi. 1000 złotych w formie przedpłaconej karty elektronicznej, dla zarabiających poniżej średniej krajowej. Celem ma być wsparcie polskiej branży turystycznej, która straciła chyba najwięcej. Przy okazji, to rodzaj patriotyzmu, który to państwo PiS sobie zawłaszczyło. Ale co tam – na czas pandemii – zawieszam krytykę rozdawnictwa i popieram rozwiązania promujące wakacje w Polsce. Nawet te ze świniami w błocie.

Jerzy Wysocki, ekspert medialny

Źródło: https://wei.org.pl/article/pandemiczne-wczasy-szansa-dla-niszowych-miejsc-i-agroprzedsieborcow/