Skoro już usłyszeliśmy, co mają do powiedzenia politycy, to teraz można na spokojnie podsumować wybory samorządowe. Wybory te pokazały coś pozytywnego, jeśli chodzi o lokalne społeczności – uważa Krzysztof Przybył, prezes Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”.
Pierwsze pozytywne zjawisko to rekordowa frekwencja. Ponad 50% w pierwszej, a blisko 50% w drugiej turze. Zdaję sobie sprawę, że jest ona wynikiem nie tylko zainteresowania mieszkańców losem gmin ale także efektem sytuacji politycznej w kraju – niemniej wysoka frekwencja zawsze zasługuje na uznanie. Mam nadzieję, że to początek trwałego trendu i zmiany postawy Polaków. Z tej złej, która opiera się tylko na narzekaniu, na tą dobrą, związaną ze świadomością, że każdy głos może wiele znaczyć. Jeszcze lepiej by było, gdybyśmy częściej głosowali za czymś (nawet bardziej za czymś – za programem, pomysłem – niż za kimś, czyli osobą), a nie na złość komuś. Ale od czegoś trzeba zacząć.
Po drugie, w warunkach permanentnej walki dwóch wielkich obozów politycznych, walki przekładającej się również na wybory lokalne, bezpartyjnym komitetom udało się wykroić spory kawałek tortu. Bezpartyjni Samorządowcy w sejmikach uzyskali tylko kilkuprocentowy wynik, ale za to w miastach…! Byli, biorąc pod uwagę liczbę zwycięzców, liderem drugiej tury. Burmistrzowie, prezydenci i wójtowie z lokalnych komitetów wybierani byli chętniej, niż kandydaci popierani przez partie. To znaczy, że wyborcy coraz lepiej rozumieją, że wielka polityka wielką polityką, a problemy miast, miasteczek i wsi nie rozwiążą się same.
Nowi (i starzy, ale ponownie wybrani) włodarze gmin i miast muszą jednak walczyć z wielką pokusą. Im silniejszy mandat, im większe poparcie mieszkańców wyrażone w wyborach, tym większe przekonanie, że mają prawo rządzić, jak im się żywnie podoba. Nie – gminy, jak to trafnie zauważyli eksperci Instytutu Staszica, nie są udzielnymi księstwami, a wójt, burmistrz czy prezydent to nie władca absolutny. Musi działać w granicach prawa, nie może ograniczać prawa do krytyki. Choć, niestety, ma ku temu narzędzia. Na przykład cały czas nie jest rozwiązana sprawa gazet samorządowych. Wydawane przez gminy tytuły zabijają niezależną lokalną prasę, a same są tubami propagandowymi rządzącej większości. Inna kwestia, bardzo głośna ostatnio, to możliwość zakazu zgromadzeń publicznych, jaką dysponuje organ gminy. Wspomniany Instytut Staszica ogłosił analizę, z której wynika, że wydając takie zakazy, gminy praktycznie nie prowadzą postępowania dowodowego, które powinno wykazać, że zgromadzenie naruszy prawo. To trochę tak, jakby sądowi do skazania za kradzież wystarczał fakt, że podsądny ma złą opinię i był już karany, a poza tym sąsiedzi mówią, że na pewno ukradł… Demokracja bywa trudna i brutalna, lecz jej ograniczanie przynosi zawsze złe skutki.
Mam nadzieję, że z tegorocznych wyborów samorządowcy wyciągnęli ważny wniosek – nic nie jest dane raz na zawsze, a na poparcie mieszkańców trzeba solidnie zapracować. Bo ludzie już nie chcą zostawać w domach, nie chcą tylko narzekać, ale chcą decydować, w jakim otoczeniu będą żyli. Mam również nadzieję, że na tej postawie nigdy się nie zawiodą.
Źródło: https://krzysztofprzybyl.natemat.pl/254679,nie-chcemy-byc-bierni