Prezentujemy I część rozmowy z Ernestem Bryllem, poetą, pisarzem i tłumaczem oraz Marcinem Styczniem, pieśniarzem, kompozytorem, autorem tekstów. Z twórcami, przed koncertem promującym ich książkę „Duchy poetów”, rozmawiał Bogusław Mazur.
Panowie bierzecie udział w koncertach charytatywnych. Dlaczego? Co dają Panom te koncerty?
Ernest Bryll: Widzi pan, jak człowiek już wejdzie w poezję, to się liczy z tym, że na ogół potrzebują jej ludzie, którzy nie mają tak za dobrze w życiu. Bo ci, którzy mają dobrze w życiu, raczej zajmują się kupowaniem nowych gadżetów. Ludziom, którzy słuchają wierszy albo piosenek poetyckich, może nie jest aż tak źle, ale widać, że czasami trzeba dla nich wystąpić, jak to się mówi, charytatywnie.
Marcin Styczeń: Koncerty charytatywne bardzo dobrze wspominam, zawsze mają wyjątkową moc. W takich koncertach występowałem kilka razy, między innymi w Dąbrowicy pod Lublinem na rzecz mojej fanki, która jest niepełnosprawna, porusza się na wózku. I widziałem, ile radości dają jej muzyka, poezja. Występując przed ludźmi, którzy rzeczywiście łakną muzyki i poezji, człowiek zyskuje poczucie sensu tego, co robi. A tak jak powiedział Ernest, chyba najważniejszym jest występowanie przed ludźmi, którzy autentycznie tej poezji potrzebują, którym nie za bardzo się powodzi. Bo zamożni to niekoniecznie sięgają po poezję.
Ernest Bryll: Ja bym jednak jeszcze dodał, że trzeba uważać, aby nie tworzyć wobec odbiorców takiego wrażenia – „a może my przyjdziemy, bo chcą nam coś dać”. Na ogół do najlepszych koncertów charytatywnych i w ogóle wszystkich spotkań można zaliczyć te, w których organizację przyszli odbiorcy wkładali swoją pracę. Nie chodzi o pieniądze, tylko właśnie o organizowanie, kiedy wokół wydarzenia tworzy się społeczność. Wtedy jest zupełnie inny odbiór sztuki, ludzie mocno przeżywają koncert, sala i my jesteśmy jednością. Tworzy się to, o co chodzi.
Panowie pomagają ludziom, a są firmy, które – realizując zasady CSR – pomagają twórcom. Na przykład Jeronimo Martins Polska, właściciel sieci sklepów Biedronka, wsparł fundację Open Art Projects, dzięki czemu w Otwocku odbył się cykl spotkań poświęconych sztuce współczesnej, noszących nazwę „Dział ze sztuką”. Jak Panowie oceniają takie działania firm? Czy nasz biznes, mówiąc kolokwialnie, wykłada odpowiednio dużo pieniędzy na wspomaganie środowisk twórczych?
Ernest Bryll: Ja bym w ogóle się nie czepiał biznesu, czy wykłada czy nie wykłada pieniądze, bo są ludzie którzy rzeczywiście bardzo dużo dają na sztukę i nie tylko. Jeżeli w ogóle można mówić o jakichś minusach, to niekiedy biznes, szczególnie większy, podchodzi do wspierania twórców zajmując się samemu organizacją jakiegoś przedsięwzięcia. I chce osiągnąć efekt natychmiastowej sprzedaży. Robią też koncerty, które mają bardzo piękną oprawę, ale są tylko dla wybranych, specjalnie zaproszonych gości. Tymczasem najlepszymi koncertami są te pozornie ubogie, choć często wspomagane przez biznes. Wtedy jednak ta pomoc polega na wspomaganiu ludzi organizujących koncert. Kiedy biznes sam organizuje, to przedsięwzięcie czasami wychodzi tak jakoś… biurokratycznie.
Marcin Styczeń: Z jednej strony biurokratycznie, a z drugiej wszystko jest w ramach biznesu, bo jest PR i marketing. Wydane pieniądze zawsze muszą przynieść zyski, choćby nie do końca wymierne, takie jak postrzeganie firmy. Rozumiem to wszystko, ale to nie jest prawdziwe wspieranie kultury. Z moich obserwacji wynika, że w Polsce dzisiaj mamy niedostatek mecenatu, także państwowego. Łatwo zauważyć, że gdy tylko się pojawi, kultura ma się lepiej. Ernest pracuje w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej i może potwierdzić, że od jakiegoś czasu mamy całą masę dobrych filmów, które bez wsparcia sponsorów i właśnie mecenatu państwa nie powstałyby.
Jeżeli natomiast chodzi o muzykę, to my na żadne wsparcie tego typu nie możemy liczyć. Film to duże przedsięwzięcie, łatwiej można zareklamować sponsora. Poza tym odnoszę wrażenie, że od 1989 roku media są trochę przeciwne polskiej kulturze muzycznej. Jeżeli rozgłośnie radiowe ustawowo muszą przeznaczać na polską muzykę tylko 30 proc. czasu antenowego, to oznacza, że 70 proc. tantiem wyjeżdża z tego kraju.
Ernest Bryll: Podczas pobytu w Ameryce uderzyło mnie, że dopiero drugie, a może trzecie pokolenie, czyli wnuki tych, którzy dorobili się dużych pieniędzy, umie wydawać na sztukę. Ten wielki biznes w Ameryce opierał się na pewnej wariackiej zasadzie. Otóż ci, którzy robili duże pieniądze, a potem fundowali różne galerie, zarazem byli tymi, którzy bardzo ostro wyciskali pieniądze z innych ludzi. Ale jednocześnie sami żyli bardzo prosto, wielu z nich potem oddawało cały wypracowany majątek na jakieś szczytne cele.
Była jakaś moralna linia tego biznesu, może trochę purytańska, może czasami denerwująca – ale była. Natomiast w Polsce wspieranie raczej zależy bardziej od charakteru człowieka, są biznesmeni którym zależy na wspieraniu twórców, ale społecznie to im daje niewiele.