Im bardziej podziały polityczne w Polsce przypominają frontowe okopy, tym częściej widać tendencję do zero-jedynkowego traktowania ważnych spraw. Coś takiego, jak złoty środek, jak mądry kompromis zaczyna być u nas – niestety – kategorią archaiczną. A i etykietki liberałów, konserwatystów, umiarkowanych i radykałów zmieniają się wedle potrzeby chwili. Bardzo to wszystko smutne. Kłótnia wokół znowelizowanej Ustawy o ochronie przyrody doskonale to unaoczniła – podsumowuje Krzysztof Przybył, prezes Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”.
Zmorą polskich obywateli jest mnóstwo szczegółowych uregulowań z zakresu architektury, budownictwa i właśnie środowiska. Mnożące się przepisy powodują, że obywatel w starciu z urzędnikiem jest jak cywil uzbrojony w kij wobec czołgu. Zawsze można wyciągnąć jakieś zapomniane rozporządzenie, które skutecznie sparaliżuje budowę domu czy inne przedsięwzięcie. O tym, jak bardzo taka nadregulacja sprzyja korupcji, nie trzeba wspominać.
Nikt rozsądny nie chce, by budowa domów odbywała się poza jakąkolwiek kontrolą. By obiekty groziły zawaleniem, a krajobraz był szpecony kolejnymi „makabryłami” (chociaż, po prawdzie, obecne szczegółowe regulacje raczej sprzyjają, niż przeszkadzają oszpecaniu krajobrazu). Chodzi o to – mówiąc jak najprościej – by poszerzanie okna podczas remontu nie wymagało takich samych formalności, jak wznoszenie nowego domostwa. A jeden z moich znajomych, któremu zachciało się zmienić na balkonie drzwi z jedno- na dwuskrzydłowe musiał przedstawić plany całego bloku, plan całego mieszkania, projekt przebudowy (w kilku egzemplarzach) plus złożyć tak niezbędne wyliczenia, jak kubatura całego budynku. Lekka przesada, nieprawdaż?
Przepisy dotyczące ochrony środowiska powstawały w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku – po epoce PRL, kiedy to jeden podpis sekretarza wystarczał do zrównania z ziemią cennego pomnika przyrody. Były więc reakcją na złe prawo poprzedniej epoki, ale też same były niedoskonałe. Rozzuchwalenie ekoszantażystów, wymuszających haracze od przedsiębiorców pod groźbą blokowania inwestycji, było rezultatem kiepskiego prawa. Przyroda stała się znów towarem, tyle tylko, że wykorzystywanym w inny sposób. Duży mógł więcej, a mały zdany był na łaskę i niełaskę urzędników.
Podnoszona dzisiaj w debacie politycznej sprawa wycinki drzew jest dobrym przykładem słabości prawa III Rzeczypospolitej. Od widzimisię urzędnika zależało, czy zezwoli na wycinkę drzewa na prywatnej działce. Racja, chronione gatunki drzew, wiekowe dęby czy inne cenne obiekty zasługują na specjalną ochronę. Ale na ochronę zasługuje także obywatel, który nie może padać ofiarą urzędniczej złośliwości czy prób wymuszenia „wziątki”. Bo cherlawa jabłonka stojąca na działce nie jest tym samym, co trzystuletni buk i na taką samą ochronę chyba nie zasługuje.
Mam wrażenie, że 95 procent wypowiadających się na temat kontrowersyjnej ustawy nawet jej nie czytało. I mam na myśli zarówno jej krytyków, jak i obrońców. Nie jest prawdą, że nowe przepisy pozwalają wycinać, co się da. Tak samo nie da się obronić teza, że znowelizowana ustawa to twór niemal doskonały. Nie – pewne zapisy wymagają doprecyzowania i ustawodawca powinien zabrać się za to jak najszybciej. Ale sama tendencja, by urzędnicy nie wtykali nosa w sprawy, w których ich aktywność nie jest niezbędna, zasługuje na uznanie. Jednak – jako, że szczegóły są niezmiernie ważne – za wcześnie jeszcze na oklaski.
Widząc, jak kwestia rzeczonej ustawy rozpaliła polityków śmiem wątpić, czy jest szansa na wspólne dopracowanie jej przepisów. A przecież to typowa sprawa, która winna być z boku politycznych kłótni. Jeśli potraktować ją jako barometr stanu świadomości naszej klasy politycznej i naszych publicystów, to prognoza jest niewesoła – idzie mocny sztorm…
Źródło: http://krzysztofprzybyl.natemat.pl/202389,ekologia-jak-zwykle-polityczna