Pociski manewrujące wystrzeliwane z nowoczesnego okrętu podwodnego mogą być skuteczniejsze, niż dywizje czołgów. Warto o tym wiedzieć, bo wojna na Ukrainie pokazuje, że musimy zmienić myślenie o zagrożeniach militarnych.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że wydarzenia na Krymie i w wschodniej części Ukrainy wejdą do historii wojskowości. Nie ze względu na ich znaczenie geopolityczne, tylko pojawienie się nowego typu wojny, której nie opisali teoretycy wojskowości i która wymyka się regułom prawa międzynarodowego.
Do tej pory wojny polegały na tym, że – w uproszczeniu – armia jednego państwa wkraczała na terytorium drugiego państwa. Były fronty, walczące oddziały, naloty, jawnie ostrzeliwujące się okręty.
Na Ukrainie niczego takiego nie ma. Są jakieś dziwne paramilitarne oddziały „separatystów” z najnowszą rosyjską bronią, były dziwne referenda. Plus takie zdarzenia jak „tajemnicze” wysadzenie rurociągu i totalna wojna propagandowa. Czy to jest wojna między państwami? Praktycznie tak, ale formalnie jeszcze nie.
Do tego może dojść inny rodzaj wojny – cybernetycznej. Rano się budzimy, a tu internet szwankuje, banki sparaliżowane, przerwy w dopływie prądu… I tak przez parę dni. Cybernetyczny atak może bez jednego wystrzału unieruchomić na jakiś czas państwo.
Dlatego o bezpieczeństwie narodowym trzeba myśleć w kategoriach nowego typu wojny. Na przykład tworząc „bataliony” informatyków zdolnych do odpierania wrogich cybernetycznych ataków. Oraz zabezpieczając się przed wszelkimi wrogimi działaniami nie poprzez mnożenie pancernych pułków, bo tu np. Rosji nie przebijemy, tylko wyposażając się w broń, która może przysporzyć ogromnych strat potencjalnemu agresorowi.
Taką bronią są okręty podwodne z pociskami manewrującymi. Poziom zasolenia Bałtyku i ukształtowanie jego dna powodują, że manewrowanie okrętów podwodnych wymaga w tym akwenie dużego kunsztu, zarazem jednak pozwala na doskonałe maskowanie. Wyposażone w nowoczesne systemy okręty podwodne mogą tygodniami leżeć na dnie bez wynurzania, praktycznie będąc „niewidocznymi” dla agresora.
Wystrzelone z nich pociski manewrujące potrafią przelecieć na niskiej wysokości do tysiąca kilometrów, trafiając wybrane cele z dokładnością do kilkudziesięciu metrów. Mogą uderzać np. w rafinerie i inne duże zakłady chemiczne, elektrownie jądrowe i konwencjonalne, węzły przesyłania gazu i ropy, newralgiczne węzły kolejowe czy porty morskie. Rezultatem takiego uderzenia może być sparaliżowanie znacznej części gospodarki i wywołanie paniki wśród ludności, szczególnie zamieszkałej wokół trafionych celów.
Mielibyśmy więc broń nie „frontową”, tradycyjną, lecz „punktową”, nowoczesną, która każdemu potencjalnemu agresorowi każe bardzo dobrze się zastanowić przed podjęciem działań zaczepnych.
I teraz dobra wiadomość. Jak informuje agencja Newseria Biznes, podczas debaty „Bezpieczny Bałtyk” zorganizowanej przez Instytut Jagielloński, gen. dyw. Anatol Wojtan, pierwszy zastępca szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego stwierdził, że „jeśli wszystko dobrze pójdzie, to okręty podwodne dla Marynarki Wojennej RP mają zostać wyposażone w pociski manewrujące”. Gdyby słowa generała się ziściły, dołączylibyśmy do elitarnego grona państw dysponujących jedną z najgroźniejszych broni we współczesnym świecie.
I dodatkowy bonus – włączenie polskiego przemysłu stoczniowego w budowę i serwisowanie okrętów oznaczałoby utworzenie kilku tysięcy miejsc pracy w różnych branżach gospodarki na kilkadziesiąt lat oraz skok technologiczny.
Ale łatwo nie będzie. Nie brakuje takich, którzy uważają, że w razie ataku nic nam nie pomoże, albo że pomoże Zachód, że lepiej wydać pieniądze na inne cele. Albo że Rosja na pewno nie zaatakuje państw członkowskich NATO. Słowa brytyjskiego polityka Enocha Powella, że „historia pełna jest wojen, o których każdy wiedział, że nie wybuchną”, nadal są aktualne.