Ktoś, kto nie śledzi wyborczego kalendarza mógłby pomyśleć, że od wyborów samorządowych dzielą nas jedynie miesiące. Wielka polityka (co nie jest powodem do radości) z impetem wkroczyła do samorządów. A że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, więc w siłę rosną tak zwane ruchy miejskie. Niestety, oznacza to zagrożenie, że miejsce merytoryki w dyskusjach na poziomie miast i gmin zajmie populizm – ubolewa Krzysztof Przybył, prezes Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”.
Nie da się ukryć, że ruchy miejskie wyrosły na błędach samorządowych polityków. Stały się alternatywą dla tych, którzy mieli dość lokalnych układów i układzików. Symptomatyczne, że tam, gdzie od lat rządzą doceniani przez mieszkańców prezydenci i burmistrzowie – Gdynia jest tutaj najlepszym przykładem – nie wyłonili się antysystemowi liderzy.
Przykładem diametralnie odmiennym od Gdyni jest Warszawa. Tu zresztą lokalna polityka nigdy nie była i chyba nigdy nie będzie oderwana od polityki krajowej. Cóż, taka specyfika stołecznego miasta. Niezwykle ciekawa jest popularność, jaką w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy zbudował ruch Miasto Jest Nasze. Wiatru w żagle temu miejskiemu ruchowi dodały kontrowersje wokół reprywatyzacji. Już tylko to powoduje, że przyszła batalia o władzę w mieście nie będzie walką między dwoma największymi partiami. I dobrze – im więcej programów do wyboru, tym dla mieszkańców lepiej.
Tylko – jakich programów? I czy społecznicy, sprawdzający się w walce o interesy mieszkańców, poradzą sobie z zarządzaniem wielkim i skomplikowanym miejskim organizmem?
Ruchy miejskie stawiają na negację. Na krytykowanie tego, co robi obecna samorządowa władza. To bywa skuteczne w walce o głosy, ale nie da się ukryć, że zostawia duży niedosyt. Walka z nadużyciami? Bardzo słusznie, ale gdy już je zwalczymy, to co zbudujemy? Wywracamy do góry nogami system, lecz co postawimy na jego miejscu? Na te pytania miejscy aktywiści niestety na razie nie potrafią odpowiedzieć.
Biznes nie bez podstawy obawia się popularności wspomnianych aktywistów. Warszawa jest tego dobrym przykładem. Walka z nadużyciami, nie tylko w zakresie reprywatyzacji, to zdecydowanie konieczność. Lecz stawianie znaku równości między każdym zwrotem zabranego przez komunistów mienia, a aferami to niebezpieczne nadużycie. Szkodliwy populizm, który może doprowadzić do tego, że dla przeciętnego wyborcy firma, która lege artis kupuje od spadkobiercy właścicieli odzyskany grunt jawić się będzie nieomal jako organizacja mafijna. Warto, by miejscy działacze zastanowili się, jak wpłynie to na klimat inwestycyjny w Warszawie. Żeby zmieniać miasto, potrzebne są pieniądze, a te będą, gdy będą istnieli płacący podatki inwestorzy. Inaczej się nie da.
Miejscy aktywiści już zaliczyli pierwsze potknięcia. Na przedstawionej przez Miasto Jest Nasze tzw. mapie reprywatyzacji w Warszawie znalazły się podmioty, które w ogóle nie zajmowały się handlem roszczeniami. Nie ma ich nawet w podobnym zestawieniu resortu sprawiedliwości. Znany jest przykład dużego dewelopera, firmy, która w efekcie stowarzyszenie pozwała do sądu. A sytuacja jest dwuznaczna również z tego powodu, że jeden z liderów organizacji toczy z tymże deweloperem bój o wpis do rejestru zabytków pawilonu na Powiślu – na miejscu tegoż pawilonu z lat 70. planowane jest postawienie apartamentowca.
Miejscy aktywiści są potrzebni – chociażby po to, by patrzeć na ręce urzędnikom. Jako społecznicy i jako radni. Nie trzeba jednak uciekać się do populizmu i do przywoływania koszmarnych stereotypów na temat „prywaciarzy”. Staram się rozumieć obronę budowli z czasów PRL i chęć ochrony co ciekawszych z nich – ale żeby w taki sam sposób konserwować poglądy z tamtej epoki? Przecież da się walczyć o uczciwy, przyjazny mieszkańcom samorząd bez populizmu. I bez odstraszania inwestorów.
Źródło: http://krzysztofprzybyl.natemat.pl/192983,biznes-bez-populizmu