Od 12 lutego kolejnych kilka branż podejmujących działalność w takich miejscach, jak: hotele, stoki narciarskie, kina, teatry, galerie sztuki, muzea czy baseny, na razie przez dwa tygodnie, mają zostać otwarte, działając rzecz jasna z zachowaniem reżimu sanitarnego. Niestety wśród nich zabrakło klubów fitness i siłowni.
Jak tłumaczą to autorzy wpisu na rządowej stronie premier.gov.pl taka decyzja wynika z faktu, że z jednej strony władze wsłuchują się w głosy przedsiębiorców, ale z drugiej – pozostają w stałym kontakcie z medykami.
„Ponieważ liczba zajętych łóżek i respiratorów jest teraz na stabilnym poziomie, chcemy wracać do normalności. Robimy to z dużą ostrożnością. Wirus wciąż jest groźny – każdego dnia do szpitali trafiają kolejne osoby z COVID-19. Chcemy uniknąć nowej fali zachorowań. Nadmierne poluzowanie zasad mogłoby doprowadzić do ponownego, dużego wzrostu liczby pacjentów” – uważa rząd.
Przedstawiciele wyżej wymienionych branż, wobec których dotychczasowy lockdown zostaje choć po części odblokowany, wyrażają radość z takiego stanu rzeczy. Część przedstawicieli biznesu fitness już wcześniej postanowiła wziąć sprawy „w swoje ręce” i nie oglądając się na posunięcia władz, ani na prezentowaną przez nie retorykę, już w styczniu postanowiła otworzyć ponownie działalność od początku lutego.
Z wypowiedzi Tomasza Napiórkowskiego, prezesa Polskiej Federacji Fitness dla portalu sport.pl, wynika, że ponad 1600 punktów z branży fitness otworzyło się 1 lutego mimo obowiązujących obostrzeń w związku z pandemią koronawirusa. – Nie mieliśmy wyjścia, branża doszła do ściany – dodaje prezes.
Interesującej analizy problemu umożliwienia funkcjonowania branży fitness dokonał autor bloga w lutowym wpisie na stronach Krajowej Izby Gospodarczej. Jak zauważa, „autorzy opublikowanego w listopadzie ub. roku w amerykańskim magazynie „Nature” artykułu na temat rozprzestrzeniania się koronawirusa byliby zapewne mocno zaskoczeni, gdyby dowiedzieli się jak bardzo poważnie ich analizy potraktował polski rząd”.
Okazuje się, że spośród co najmniej kilku opublikowanych w różnych krajach świata analiz dotyczących możliwości rozprzestrzeniania się i przenoszenia bakterii koronawirusa na siłowniach i w klubach fitness, nasze władze zadecydowały, że „jedynie słuszna” jest ta – wymieniona przez blogera KIG z „Nature”, dowodząca, że „miejscami, gdzie pojawia się największe ryzyko zarażenia są restauracje, kluby fitness oraz siłownie, kawiarnie, bary i hotele”.
Przy czym przedstawione w amerykańskim piśmie badania opierały się na specjalnie skonstruowanym modelu matematycznym w oparciu o logowania użytkowników sieci komórkowych. Nie bierze on pod uwagę „stosowanych zabezpieczeń i nie różnicuje np. ryzyka w sklepie i przychodni lekarskiej”.
Ponadto badanie z „Nature” nie odnosi się do realnej częstości zakażeń w danych miejscach użyteczności publicznej, bo jej nie badano. „Modeluje jedynie zagęszczenie ludzi i na tej podstawie szacuje prawdopodobieństwo zakażeń” – zauważa bloger z KIG.
Nie wiadomo dlaczego nasze władze nie wzięły pod uwagę żadnych z innych opublikowanych badań z ostatnich miesięcy przeprowadzonych na podstawie realnie przeprowadzanych testów na obecność koronawirusa na liczonych w tysiącach osobach ćwiczących na siłowniach i w klubach fitness. Czy dlatego, że badania te wykazywały pozytywny wynik u liczby osób liczonej w promilach?
„Uczciwie byłoby gdyby rząd zamykając całe branże brał pod uwagę wyniki wielu badań a nie tylko jednego i do tego mocno dyskusyjnego. A najlepiej, gdyby zawczasu zlecił wykonanie takich badań w Polsce zamiast zasłaniać się ustaleniami „amerykańskich naukowców” – konkluduje bloger.
Rezultat takiego stanu rzeczy jest jeden. Ćwiczący na siłowniach, przed ich oficjalnym zamknięciem liczeni w milionach, jeśli w nich obecnie ćwiczą, to z poczuciem, że uczestniczą w nie do końca legalnym procederze.
Jak informowały media wiele tego typu obiektów, w których można wzmacniać swoją aktywność fizyczną, działa na zasadzie klubów, w których trenują zawodnicy kadry narodowej któregoś z uznawanych związków sportowych.
O dziwo, według informacji portalu noizz.pl, do końca stycznia br. takich osób zarejestrowanych jedynie w raczej mało znanym wcześniej Polskim Związku Przeciągania Liny było już ok. 20 tysięcy, a ponoć drugie tyle czeka na zarejestrowanie.
Pozostaje pytanie: kto w tej sytuacji lepiej przeciągnie linę na swoją stronę: władze, właściciele klubów fitness i siłowni walczący o przetrwanie, czy wreszcie sami korzystający z tych obiektów?
Maciej Pawlak
Źródło: https://naszeblogi.pl/57930-silownie-chca-dzialac-legalnie