Rynek deweloperski ma się dobrze. Tani kredyt i wzrost siły nabywczej klientów przy stabilizacji cen sprawia, że często kupujemy dziurę w ziemi na podstawie ładnych wizualizacji i zapewnień o wysokim standardzie wykonania. A że chodzi tylko i wyłącznie o wysoki standard wykonania wizualizacji mieszkaniec przekona się później – – możemy przeczytać w najnowszym wpisie na blogu Jerzego Wysockiego.
Z doświadczeń autora: kameralne osiedle na warszawskiej Białołęce. Zamiast akwenu wodnego z łódkami jak w Wenecji, porośnięte chaszczami bajoro generujące smród i obfitość niekonieczne przyjaznej człowiekowi fauny. Ściany w mieszkaniu popękane dopiero po blisko 10 latach, co świadczy o solidności wykonawcy. Luksusowy apartamentowiec na Mokotowie z basenem. Groźne pismo z administracji: barierki na balkonach są niestabilne, trzeba robić od nowa. 6 tysięcy od balkonu proszę bo zabijemy balkon dechami. W załączniku ekspertyza. Apartamentowiec na Muranowie: pismo, ściana nośna budynku wadliwie postawiona grozi katastrofą budowlaną. Koszt… Naprawdę duży. W załączniku ekspertyza.
Architekci urządzający mi te mieszkania wyjaśnili, że lodówka jest tak skonstruowana aby popsuć się po wygaśnięciu gwarancji i ma tak się popsuć aby koszt naprawy zachęcił jej posiadacza do nabycia nowej, lepszej, niezniszczalnej. Widocznie deweloperzy też mają patent by tak zwane wady ukryte ujawniały się po wygaśnięciu gwarancji lub rękojmi.
Zakup mieszkania na rynku pierwotnym ma walor edukacyjny. W trzech mieszkaniach popękały mi ściany i trzy razy administracje z politowaniem kiwały głową nad moja niewiedzą. Panie, to Pan nie wiesz, że budynki osiadają i są „naturalne spękania”? To prawda, kupując mieszkanie nad tunelem metra dopytywałem czy to nie problem akustyczny, ale o „spękania” nie pytałem. Może i dobrze, bo po co pytać o oczywiste oczywistości. „Spękania” są widocznie immanentną cechą nowych budynków. Emanacją praw fizyki, z którymi należy się pogodzić by nie wyjść na durnia.
Pogodzić się też trzeba z wadliwymi balkonami, przez które można wypaść wraz z balustradą, ze ścianą nośną grożącą katastrofą. Niepokornym rekomenduję ścieżkę prawną zakończoną fiaskiem. Rękojmia jest, ale deweloper roszczeń nie uznaje albo go już nie ma, albo działał przez spółkę celową, obecnie już zlikwidowaną. Rękojmia wygasła – adresata nie ma. Jest za to pismo w skrzynce pocztowej od administratora: „dawaj pieniądze na balustradę, bo zabijemy drzwi dechami”.
Dający gwarancję producenci sprzętu domowego mogą się wykpić „niewłaściwym użytkowaniem” czyli, że ktoś lodówkę traktował jak klimatyzator, a piekarnik jak kominek. Czy deweloper udowodni, że mieszkaniec z premedytacją walił głową w mur powodując „spękania” i naruszenie konstrukcji budynku. Raczej nie, ale nie życzę nikomu takiego procesu i wizji lokalnych wraz z obdukcją głowy.
Minęły już czasy, gdy mieniący się deweloperem biznesmen zbierał kasę na dziurę w ziemi i kolorowe wizualizacje po czym oddalał się do dalekiego kraju nieobjętego ekstradycją. Nie jest fajnie gdy państwo wtrąca się w wolny rynek, ale jeszcze gorzej gdy nie chroni obywateli. Są europejskie wzorce rozwiązania tego tematu choćby poprzez obligatoryjne ubezpieczenie deweloperów na wypadek wad, których sami są twórcami. Przy czym stawka ubezpieczenia – tak jak u kierowców – powinna zależeć od „wypadkowości” i kwot poniesionych na odszkodowania. Tylko to zmotywuje deweloperów.
Źródło: http://wei.org.pl/blogi-wpis/run,kupowanie-kota-w-worku,page,1,article,1977.html