Proszę nie nazywajcie mnie „profesorką”, „profesórką”, „profesurką” czy też „profesorzyną”, a może „profesoriną” (to ostatnie nawet ładnie – tak jakby z włoska). Nazywajcie mnie „profesorem”! Dlaczego? Ponieważ nie mam żadnych kompleksów, że jestem kobietą. Żadnych. Nie czuję się ani gorsza, ani zawodowo inna od moich kolegów, których tytułuje się „profesorami” – apeluje dr hab. Agnieszka Domańska, Prezes Instytutu Staszica
Nie usiłuję też podejmować polemiki z językoznawcami, bo podejrzewam, że w tej kwestii ich zdania są podzielone i wokół tzw. feminatywów toczy się od pewnego czasu szereg akademickich dyskusji. Kieruje mną doświadczenie, obycie, zdrowy rozsądek a nade wszystko – poczucie głębokiej dyskryminacji, kiedy słyszę, że kobieta nie powinna, nie może być nazywana naukowcem, profesorem, analitykiem czy ekspertem. Nie może być też psychologiem, socjologiem, ekonomist, czy gościem. Kiedy czytam, że słowo „profesor” nagle zarezerwowane ma być dla mężczyzn i że usiłuje się wykluczyć panią profesor, a zostawić pana profesora. Od zawsze mieliśmy PANIĄ ekspert i PANA eksperta, PANA naukowca i PANIĄ naukowiec, profesor czy doktor to była pani lub pan. Tak rozumie i kojarzy te zawody czy funkcje społeczeństwo, przydając należnego uznania zarówno pani doktor, jak i panu doktor/owi.
Oczywiście, język jest strukturą i materią żywą, i taką był przez wieki. Kwestia tego, jak doszło do wykształcenia się języków świata, jak powstawały poszczególne określenia, słowa, głoski, jakie tajemnicze mechanizmy mające swoje źródło z pewnością w ludzkich umysłach i duszach doprowadziły do tak wielkiej różnorodności wyrażeń i połączenia ich w setki melodii werbalnej ekspresji od zawsze wydawała mi się fascynująca. I w pewnym sensie wręcz – magiczna. Dlatego z całą pokorą i ciekawością podchodzę od zawsze do językoznawstwa i zagadnień, które bada – jednostek, struktury, funkcji i rozwoju języka jako złożonego, wieloaspektowego zjawisko społecznego, do którego podchodzić można z różnych perspektyw i przy użyciu różnych podejść metodycznych. Obok pokory mam też pełną świadomość, że rozwój języka jest też żywym odzwierciedleniem a później – kiedy dane określenia ukorzenią się w nim na dłużej – dziedzictwem każdego czasu. Czasu, spraw i zjawisk, które zajmowały żyjących na jego przestrzeni ludzi. Ma więc wyrażać, według znanego każdemu uczniowi aforyzmu, „to, co pomyśli głowa”.
Język więc to forma i przestrzeń – otwarte. Otwarte na pojawianie się nowych słów, co jest wyrazem konieczności „nazywania” tego co przyszło wraz z cywilizacyjnym rozwojem stosunków międzyludzkich w każdej sferze i na każdym poziomie. Ale też na odchodzenie, wręcz pozbywanie się z komunikacji archaizmów, które do teraźniejszości nie pasują lub stają się zbędne. Z reguły dzieje się to w sposób ewolucyjny, nie „z dnia na dzień”, a nade wszystko w sposób naturalny. Tym bardziej więc budzi mój sprzeciw wtłaczanie do tej tajemniczej i pięknej materii – mającej dla mnie jakąś swoją metafizyczną logikę, swój geniusz, który w słowach materializuje ducha czasu – słów, określeń, które są wręcz pokraczne. I to w imię mody czy trendu. W tym kontekście zastanawiam się nie tylko nad „profesorkami” czy doktorkami, a nawet „prezeskami”, ale też na przykład nad „muzyczką”. Muzyczka to ta disco polo, która leci sobie z radyjka w samochodzie, ta urokliwa wydobywająca się z pastuszych fujarek, czy ta dworsko-frywolna. Kobieta, która całe życie uczyła się gry na instrumencie, szlifowała talent, by grać w filharmonii lub ta grająca w rockowej kapeli na gitarze basowej jest „muzykiem”. Zasługuje więc na to, by nikt nie nazywał ją protekcjonalnie muzyczką, ale by w jednym szeregu wraz ze swoimi kolegami nazywana była muzykiem – „panią muzyk”. Oczywiście, w toku wspomnianej przeze mnie ewolucji w języku polskim pojawiły się skrzypaczka, dyrygentka czy wiolonczelistka. Natomiast nie sądzę, by pojawienie się tych słów było wynikiem jakiejś mody. Taką zdaje się być też określanie „pilotką” kobietę, która wykonuje zawód pilota samolotowego. Podczas kiedy pilotka to rodzaj czapeczki.
Zawód nie ma wszakże płci. Tak więc wymyślanie sztucznych i często komicznie brzmiących neologizmów tylko po to, by odróżnić poprzez to kobietę od mężczyzny wykonujących tę samą pracę czy funkcję jest przejawem czystej dyskryminacji. Nie mówiąc o tym, że nie ma to w istocie ani sensu ani merytorycznego uzasadnienia, zwłaszcza w świetle słusznych (i na dzień dzisiejszy w znacznej mierze zaspokojonych) dążeń do równouprawnienia kobiet i mężczyzn w każdej sferze nowoczesnego społeczeństwa.
dr hab. Agnieszka Domańska, Prezes Instytutu Staszica