Czy zauważyli Państwo, że dzisiaj wprost nie wypada nie posiadać zdania w każdym temacie? Wokół nas coraz więcej ekspertów od prawa, ekologii z leśnictwem w pakiecie, sportu (to chyba od zawsze), gospodarki, polityki międzynarodowej… Długo by wymieniać. Wystarczy wejść na którykolwiek portal społecznościowy i śledzić narodowe debaty na każdy temat. Ja, proszę Państwa, złamię konwenans i powiem wprost: nie znam się na edukacji. Nie czuję się kompetentny wypowiadać w sprawie podstawy programowej, metod nauczania, tego, w jakim wieku dzieci powinny zasiąść w szkolnych ławach. Owszem, czytam i słucham, co na ten temat mówią fachowcy, lecz nie udaję, że jestem specjalistą. Dlatego też z punktu widzenia całkowitego laika chciałbym skreślić kilka uwag na marginesie reformy oświaty – możemy przeczytać w najnowszym wpisie na blogu Krzysztofa Przybyła, prezesa Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”.
Polska oświata ma to wątpliwe szczęście, że od zarania Trzeciej Rzeczypospolitej jest reformowana tak często, jak sfera zamówień publicznych. Każdy minister edukacji czuje się jak żołnierz, który w plecaku ponoć nosi buławę marszałkowską.
Z tą subtelną różnicą, że nie każdy żołnierz usiłuje rozstrzygać o losach wojen, a nasi ministrowie usiłowali przejść do historii jako wielcy reformatorzy oświaty. Pisałem kiedyś o sporze wokół bezpłatnego podręcznika. Przypomnę, że wydawcom zarzucano, iż przez nich polskie rodziny muszą wydawać grube pieniądze na nowe książki, bo – inaczej niż kiedyś – nie do pomyślenia jest, by młodsze dziecko dziedziczyło podręcznik po starszym. Wydawcy celnie odpowiadali, że nie oni zmieniają co rusz podstawę programową, tylko właściwe tym działaniom Ministerstwo Edukacji Narodowej.
O ostatniej, wielkiej reformie edukacji można debatować. Czemu nie? Fakty jednak są takie, że ustawa przeszła przez Sejm, prezydent ją podpisał i zapowiedzi PiS stały się realną regulacją. Pewnie dopiero za kilka lat będzie można ocenić jej skutki na bazie niepodlegających dyskusji danych; na razie pozostają tylko spekulacje. Można odnieść wrażenie, że przeciwnicy reformy (a jak pokazują sondaże, w tej akurat sprawie społeczeństwo jest podzielone po równo) złapali wiatr w żagle dopiero po zakończeniu procesu legislacyjnego. Dopiero teraz zbierane są podpisy pod referendum odnośnie reformy, a Związek Nauczycielstwa Polskiego zapowiada strajk kadry pedagogicznej. Niestety trochę na to za późno.
Wyobraźmy sobie jednak, że postulaty przeciwników zmian w szkołach zostają zrealizowane. Sejm przyjmuje ustawę przywracającą status quo ante. I co dalej? Uczniowie polskich szkół po wakacyjnej przerwie trafiliby najprawdopodobniej do niewyobrażalnego chaosu. Nowa podstawa programowa zostałaby anulowana, a prace nad korektą starej zapewne by się nie zakończyły. Zejdźmy na poziom gmin. Te, które już poczyniły nakłady związane z przywróceniem podziału na podstawówki i szkoły średnie, musiałyby wszystko odkręcać. A to, że w międzyczasie na przykład zdążono przygotować się do przeniesienia szkoły do innego budynku i zaplanować zatrudnienie nauczycieli? Trudno, to tradycyjnie nie będzie zmartwieniem Warszawy, tylko poszczególnych gmin.
Zmiany w oświacie, jako się rzekło, to także zmiany w podręcznikach. Wydawcy nie zasypują gruszek w popiele i przygotowali nowe książki. Autorzy opłaceni, graficy również, skład zrobiony, gdzieniegdzie pewnie i druk ukończony. Wszystko na ryzyko wydawcy, bo w razie nagłego odwołania reformy MEN zapewne by im pieniędzy nie zwrócił. Przedsiębiorca w zderzeniu z państwem, taka jest smutna prawda, zmuszony jest radzić sobie sam.
Polska szkoła zasłużyła na to, by mieć przynajmniej kilka lat spokoju – bez eksperymentów, bez ustawicznych reform. Ale skoro już na taką reformę się zdecydowano, to trzeba czekać na jej wyniki, a nie walczyć o jej anulowanie. Cenę za taki triumf zapłacą bowiem nie politycy, a uczniowie, samorządy i przedsiębiorcy.
Źródło: http://krzysztofprzybyl.natemat.pl/204015,czy-warto-kopac-sie-z-koniem