Liczą się kompetencje

Krzysztof Przybył, prezes Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”

W czasach słusznie minionych w polskim prawie funkcjonowały dwa rodzaje własności – własność prywatna i tak zwana własność uspołeczniona. Ta druga chroniona była w sposób szczególny, co oznaczało, że państwo jako właściciel ma większe przywileje i możliwości od zwykłego obywatela. Własność i prawa z nią związane w wolnorynkowym porządku rzeczy muszą być równe dla wszystkich. Dlatego nie ma uzasadnienia dla pojawiających się co jakiś czas prób, by ograniczyć te prawa dla Skarbu Państwa – twierdzi Krzysztof Przybył, prezes Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”.

Liberałom spieszę wyjaśnić: nie ma to nic wspólnego z etatyzmem. Nie chodzi bowiem o to, by państwo gromadziło w swoich rękach jak najwięcej majątku i zaburzało zasady swobodnej konkurencji. Po prostu – skoro właściciel prywatnej firmy ma prawo do podejmowania określonych decyzji, to nie odbierajmy tego prawa właścicielowi, którym jest Skarb Państwa. I w drugą stronę: tam, gdzie prywatny biznes musi spełniać rygorystyczne wymogi, nie można ich poluzować dla firm państwowych.

Kilka lat temu Centrum Adama Smitha ogłosiło niezmiernie interesującą analizę w sprawie tzw. kominówek. Szkodliwość regulacji znacznie ograniczających wynagrodzenia państwowych managerów uzasadniło właśnie równym traktowaniem. Właściciel prywatny może płacić prezesowi krocie, ale musi mieć na uwadze interes spółki i odpowiedzialność za ewentualne działanie na jej szkodę. Dlaczego więc inaczej traktować właściciela, jakim jest państwo?

Teraz problem wraca w postaci dyskusji o radach nadzorczych. Zresztą o obsadzie wiele się mówi przy każdej zmianie władzy. I szkoda wielka, że wiele argumentów oburzonych polityków nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością.
Najczęściej słyszy się krytykę, że aktualni decydenci delegują do rad nadzorczych „swoich”. Przepraszam bardzo, a kogo mają delegować? Nieznane im osoby albo ludzi, którzy otwarcie krytykują pomysły na zarządzanie spółkami? Do rad nadzorczych deleguje się osoby, które, po pierwsze, mają odpowiednie kompetencje (co nie znaczy, że muszą być prawnikami lub ekonomistami), a po drugie – które są zaufane. Konia z rzędem temu, kto pokaże, jak skutecznie sprawować nadzór właścicielski przy udziale osób, którym się nie ufa.

Słaby jest argument, że członkostwo w radzie nadzorczej to synekura. W większości spółek wynagrodzenia są niewielkie, czasem wręcz symboliczne, ale obowiązki realne. I równie realna odpowiedzialność za podejmowane i zatwierdzane decyzje.

Krytykuje się także młody wiek nominatów do rad nadzorczych. Ale przecież nie są to dwudziestolatkowie, a co najwyżej osoby przed trzydziestką. Czyli w wieku, gdy ma się za sobą studia i często parę lat zawodowej kariery. Wrzucając kamyk do ogródka dzisiejszych krytyków: słynna ekipa Leszka Balcerowicza, gdy zasiadała na stanowiskach w urzędach i instytucjach państwowych, była ekipą dwudziestokilkuletnich panów… I był to akurat ich atut!

Natomiast i w biznesie prywatnym, i w państwowych spółkach nie można iść na kompromis pod jednym względem – kompetencji. Ktoś, kto zasiada w radzie nadzorczej musi mieć wiedzę o nadzorowanej spółce, znać się na mechanizmach rynkowych, być gotowy do stałego powiększania swojej wiedzy. Musi pogodzić się z tym, że praca w radzie to nie udział w posiedzeniu od czasu do czasu, ale żmudna analiza dokumentów, śledzenie bieżących działań firmy, poważne traktowanie swoich obowiązków. Jeśli to kryterium jest spełnione, to partyjna przynależność, wiek, a nawet wynagrodzenie nie są sprawami najistotniejszymi.

Jeśli więc krytykujemy, to skupmy się na kompetencjach i ocenie pracy, a nie na życiorysie i znajomościach.

Źródło:  http://krzysztofprzybyl.natemat.pl/190859,licza-sie-kompetencje