Ernest Bryll i Marcin Styczeń: Popierajcie twórczość po irlandzku

Prezentujemy II część rozmowy z poetą, pisarzem oraz tłumaczem Ernestem Bryllem i Marcinem Styczniem, pieśniarzem, kompozytorem, autorem tekstów. Z twórcami przed koncertem promującym ich książkę „Duchy poetów”, rozmawiał Bogusław Mazur. Część I znajdziesz tutaj: raportcsr.pl.

Panowie mówicie o korporacyjnej biurokracji, o marketingu, to może jednak spróbujmy doprecyzować, czy takie inicjatywy firm jak „Dział ze sztuką” w Biedronce zasługują na uznanie, czy nie? To dobrze, że korporacja wyłożyła na takie przedsięwzięcie pieniądze, czy nie?

Ernest Bryll: No oczywiście że dobrze, bardzo dobrze, myślę, że żyjemy w takim specjalnym momencie, że sztuce muszą towarzyszyć sprzedaż, kupno, organizacja. Ale powiem panu, gdzie dla mnie, jako poety, jest problem. Otóż problem nie jest w tym, żeby ktoś wspierał wydawanie tomików z wierszami, wydawanie nie jest takie trudne. Problem jest w dystrybucji, żeby tomiki dotarły do ludzi. Przecież sponsorowanie sztuki – i może tu mówię coś ważnego – nie polega na wspieraniu w wydawaniu, tylko sponsorowanie w docieraniu do odbiorców. Kwestia sponsoringu musiałaby polegać na długofalowej współpracy, która powinna sprawić, że tomiki się rozejdą, że znajdą się w księgarniach.

Docieranie do odbiorców to zresztą szerszy problem. W teatrach nie wystawia się wielu dzieł należących do kanonów kultury. Nie wystawia się dzieł dla ludzi, którzy nie muszą być smakoszami sztuki, ale też przeżywają przedstawienia i powinni poznać te dzieła. W Irlandii potrafiono znaleźć sposób, aby wystawiać sztuki z najważniejszymi dziełami, które budują kod kulturalny.

Marcin-StyczenMarcin Styczeń: Pozostaje mi się tylko zgodzić z Ernestem, bo przecież razem pracujemy od wielu lat i mamy dość podobne zdanie. Nigdy niczego nie dostałem od żadnego sponsora, dopiero teraz Urząd Praga Północ pomógł nam w zorganizowaniu koncertu „Duchy Poetów na Saskiej Kępie”. Natomiast generalnie jestem człowiekiem, który pracuje w reklamie, pracuje głosem jako lektor. Zarabiam w ten sposób, aby móc wydawać płyty i książki. Może niektórym wydaje się, że produkcja książki z płytą to nie są jakieś ogromne pieniądze, ale to jest jednak wydatek rzędu 40 tys. złotych.

Ernest Bryll: Ja też różnie zarabiam żeby te książki wydawać. Tylko że czytelnicy nie mogą do nich dotrzeć. Jak spotykam się z różnymi ludźmi, to pytają, dlaczego nie można ich nigdzie kupić.

Marcin Styczeń: Na przykład „Duchy poetów” – okazuje się, że nie ma mowy, aby duży dystrybutor podpisał umowę z pojedynczym człowiekiem a nawet jednoosobową firmą, bo taką działalność gospodarczą prowadzę. Dystrybutorzy podpisują umowy z dużymi wydawnictwami gdzie jest po sto, dwieście tytułów, wtedy to się jakoś tam kalkuluje. Nikt nie chce podpisać z pojedynczym artystą umowy dystrybucyjnej.

Ernest Bryll: Teraz mi się zrodziła taka myśl, że sponsoruje się jakieś poszczególne wydarzenia. Natomiast nie ma już sponsoringu do dystrybucji, która była dawniej w rękach mecenatu państwowego. Lubił go czy nie lubił, ten mecenat sprawiał, że książki były w księgarniach i docierały do czytelników. Ale to już jest koncepcja państwa, jak ono działa, w Irlandii sprawę dystrybucji państwo rozwiązało dzięki pewnym rozwiązaniom podatkowym. My też w gruncie rzeczy nie jesteśmy takim dużym narodem i powinniśmy dbać o swój kod kulturowy. Bądźmy światowi, jednak zadbajmy o ten kod, żeby umieć opowiedzieć innym o sobie.

Na co więc powinni zwrócić uwagę potencjalni mecenasi a na co artyści, aby zwiększyć skuteczność w docieraniu do odbiorców?

Ernest Bryll: Nie będę oceniał innych artystów, ale myślę, że poeci i artyści zajmujący się poezją śpiewaną nie mają menadżerów a zarazem są pozbawieni umiejętności poruszania się na rynku. Ja też jej nie mam, na szczęście w przeciwieństwie do Marcina.

I to nie jest tak, że ludzie nie chcą kupować. Kiedyś przyjechali specjalnie z walizkami z Suwałk, żeby kupić z magazynu moje tomiki i zdobyć na nich mój podpis. I podpisałem ponad czterysta tomików. To oczywiście był szczególny wyjątek, jednak jest interesujące, że tamtejsze księgarnie nie były tomikami zainteresowane, mimo chętnych do kupowania. Dystrybucja sztuki – tu jest miejsce do działania dla biznesu.

Marcin Styczeń: Potrzebna jest strategia marketingowa zakładająca opiekę. To jest właśnie kluczowe słowo – opieka. Nie, że tylko raz rzucimy pieniądze i potem nas nie interesuje, co dalej się dzieje. Bo teraz wygląda to tak – damy na produkcję płyty, po wyprodukowaniu weźmiemy sobie sto sztuk żeby rozesłać je swoim  interesariuszom a chłop już niech sobie dalej sam radzi.  A może lepiej dać „wędkę” a nie „rybę”? Wiadomo, że pieniądze na wydanie też są wzmacniającym zastrzykiem, jednak bardziej potrzebna jest jakaś koncepcja promocji projektu artystycznego, żeby, jak pan mówi, skuteczniej docierać do odbiorców.

Ernest Bryll: Przy czym to nie polega na tym, że jakieś pieniądze zostaną utopione w sferach sztuki. W połowie lat 50-tych zeszłego wieku irlandzcy poeci wymyślili taką rzecz jak Bloomsday, czyli coroczną wędrówkę śladami Leopolda Blooma, jednego z bohaterów „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Wymyślili coś, co się rozwinęło w wielki przemysł turystyczny. Na Bloomsday ściągają tłumy ludzi z całego świata. Oglądają domy, w których mieszkali fikcyjni bohaterowie powieści, otwierają jakieś drzwi, chodzą po knajpach w których biesiadował literacki Bloom.

No to się pytam, czy u nas nie można chodzić śladami Bolesława Prusa? Dlaczego nie można zrobić wielkiej imprezy o Prusie? Taką wędrówkę można odbyć też po śladach mojego pokolenia, które również przeżywało ciekawe wydarzenia. W Irlandii Bloomsday przynosi wielkie pieniądze. Sam widziałem niewidomego Japończyka, który przyjechał na wieżę Joyce’a, żeby pomacać mury, w których przebywał fikcyjny bohater i powąchać to powietrze, którym oddychał. Irlandczycy potrafią więc zrobić na kulturze ogromny turystyczny biznes. Może my jeszcze nie potrafimy, może dopiero musimy się tego nauczyć.