Biznes pod flagą biało-czerwoną

„Ze wszystkich sztuk najważniejszą jest dla nas film” – twierdził Klasyk. Przez sto lat niewiele się zmieniło – można by rzec, że Lenin pozostał wiecznie żywy. Mało która kampania edukacyjna lub promocyjna przynosi taki efekt, jak dobrze zrobiony i dobrze oddziałujący na świadomość (i podświadomość) odbiorcy film. Gorące spory, jakie dzieliły w ostatnim czasie polską opinię publiczną, są tego najlepszym dowodem.

Można powiedzieć, że w Polsce ciągle odkrywamy Amerykę – czyli sprawy, które Amerykanie odkryli już dawno temu. Historyczne, kręcone z rozmachem epopeje, które Europejczykom mogą wydawać się czasem kiczowate, to żelazny repertuar kina zza Oceanu. Budżety, liczone w dziesiątkach milionów dolarów, okazują się zwykle znakomitą inwestycją. W Stanach Zjednoczonych, inaczej niż w Polsce, producent nie buduje swoich planów w oparciu o wizję dofinansowania z państwowego instytutu sztuki filmowej. Niby dlaczego ma to robić? Przecież kino to ogromny biznes.

U nas filmy cały czas – mniej lub bardziej świadomie – dzieli się na lekkie, czyli takie, na których się zarabia i resztę, która musi dostać dofinansowanie z kieszeni podatnika. Samo założenie, że historyczna produkcja, nawet ta, która dotyczy historii Polski, kiepsko się sprzeda, wystawia nie tyle fatalne świadectwo widzom, co producentom i reżyserom. Tymczasem, co widać najdokładniej na przykładzie kontrowersyjnych obrazów, Polacy chętnie oglądają takie filmy i równie chętnie o nich dyskutują.

Dwie produkcje, przedstawiające Polaków w karykaturalnym świetle, rodem ze stalinowskich publikacji o niepodległościowym podziemiu – polskie „Pokłosie” oraz niemiecki film „Nasze matki, nasi ojcowie”. Obie cieszyły się dużą oglądalnością (w kinach i w telewizji) i obie dały asumpt do gorących dyskusji nie tylko wśród czołowych publicystów, ale i w polskich domach. Czyli jednak, wbrew pesymistycznym ocenom, Polakom nie tylko chce się takie filmy oglądać, lecz również je oceniać i przeżywać. A zatem, skoro jest widownia, można na innej, niż głupawe komedyjki produkcji zarobić. Producent „Pokłosia”, spierający się z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej o zwrot pieniędzy, zdaje się o tym nie pamiętać…

Oczywiście – nie jest tak, że biznes wali drzwiami i oknami, by sponsorować ambitne produkcje polskiej kinematografii. Z tym, podobnie jak ze zdobyciem poważnych środków na inne przedsięwzięcia, jest trudno, szczególnie w erze kryzysu. To, co się dzieje wokół filmów, także nie zachęca rynkowych gigantów do łożenia na filmowe produkcje. Jeśli reżyser podejmuje tematykę kontrowersyjną (a szczególnie w przypadku najnowszej historii o kontrowersje bardzo łatwo) to problemem będzie znalezienie firmy, która nie przestraszy się wizerunkowych skutków swojego zaangażowania. Z kolei podjęcie tematu z odległej przeszłości, zwłaszcza z kart polskiej chwały, wywołuje lawinę oskarżeń o kicz, o pójście na łatwiznę. Pamiętajmy o fali zjadliwej, nie zawsze słusznej krytyki, która spadła na „Bitwę pod Wiedniem”, sponsorowaną m.in. przez KGHM.

10 września uroczystą premierę będzie miał film „Sierpniowe niebo. 63 dni chwały”. To obraz o Powstaniu Warszawskim, o zwykłych, dziś często anonimowych bohaterach największego zrywu okupowanej Europy. Jeszcze kilkanaście lat temu nikt by nie przypuszczał, że Powstanie stanie się również kontrowersyjną kartą polskich dziejów – ale coraz ostrzejsze dyskusje o sensie zrywu i odpowiedzialności dowódców nie pozostawiają wątpliwości… Dobrze, że na ekrany kin trafia obraz, który debatę o wielkiej polityce i wodzach sprowadza do poświęcenia jednostek. I ten film ma swoja premierę dzięki wsparciu polskiego biznesu. Sponsorem gali w warszawskim Teatrze Narodowym jest druga co do wielkości Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa w Polsce – SKOK w Wołominie. Wołomiński SKOK i jego prezes angażowali się już wcześniej w polskie produkcje historyczne, np. w produkcję „Bitwy warszawskiej” Jerzego Hoffmana.

Lubimy roztaczać wizje promocji polskiej historii w Europie – ba, na całym świecie. Pamiętajmy i o tym, racja, ale najbardziej potrzebna jest promocja polskich korzeni wśród samych Polaków. A co będzie skuteczniejszym narzędziem, niż ciekawy, dobry film, nie taki, który na siłę ma szokować i budzić kontrowersje?

Zresztą kreatywność nie może ograniczać się jedynie do kinematografii, bo coś pożytecznego i ciekawego można zdziałać z mniejszym budżetem. Przykładem jest kampania Instytutu Lecha Wałęsy „Mam gen wolności”. Do sklepów jednej z dużych sieci handlowych, która jest partnerem projektu, trafiły książeczki dla dzieci, w prostej i ciekawej formie przypominające o milowych kamieniach polskich dziejów i polskiej wolności. Dołączony audiobook zawiera nagrania takich gwiazd, jak Krystyna Janda czy Jerzy Radziwiłłowicz. Proste, niebanalne i – miejmy nadzieję – skuteczne…

Bez przypominania o tym, że możemy być dumni z Polski, nie zbudujemy nowoczesnego patriotyzmu. Bez tego z kolei nie zbudujemy wiary we własne możliwości – wiary, która jest koniecznym warunkiem wszelkich sukcesów, także biznesowych…

Arkadiusz Bińczyk

Źródło: Home&Market