Beata Jarzębska: Fotografie malowane światłoczułością

– Utrwalając chwile piękna, może trochę udaje mi się nim urzec innych, powodować, że przekazują je dalej – mówi Beata Jarzębska, fotograf.

Co Panią zainspirowało do zajęcia się sztuką fotografii?

Fotografia jest dla mnie specyficzną metodą komunikowania się z ludźmi. W każdej osobie, którą fotografuję, próbuję odnaleźć obszary dobroci. A taka odnaleziona dobroć, mądrze pobudzona, wydobywa piękno. Czasem odnoszę wrażenie, że nie wszyscy w sobie dostrzegają to piękno, które ja potrafię w nich dostrzec. W sumie wychodzi na to, że od dwudziestu lat za pomocą fotografii uganiam się za ukrytym pięknem.

Cytat z albumu wydanego z okazji wernisażu Pani zdjęć w warszawskiej Galerii Delfiny: „Fotograficzną Triadę Jarzębskiej tworzą: Światło, Chwila, Detal”. Co to dokładnie znaczy?

Opowiem przykładem. Czasem podczas sesji, której zwieńczeniem ma być portret, mówię fotografowanym, że nie ma potrzeby nakładania makijażu, sztucznego upiększania. Bo makijaż tworzy samo światło. Ustawiam ich do zdjęć tak, jakbym modelowała, rzeźbiła czy malowała światłem. Potem jest ta jedna ulotna chwila, ten decydujący moment, w którym widać emocję, piękno duszy.

I ostatnie, ale bynajmniej nie mniej ważne – aby w tym świetle i w tej chwili – wydobyć obiektywem detal, który ustawia całą kompozycję.

Czy te detale są rzeczywiście wydobywane na każdym zdjęciu i są tak ważne?

Życie to też są detale, które układają się w piękne formy. Detale to dopełnienie formy. Śmieję się, że widzę „płasko”, bo patrząc na kogoś, jestem w stanie powiedzieć, jak na przykład wyrysuje się na zdjęciu kształt włosów. I jeszcze przed naciśnięciem migawki wiem, jak je należy nawet nieznacznie poprawić, żeby inaczej zagrały ze światłem, dzięki czemu zdjęcie będzie ciekawsze.

Widzę zdjęcie, zanim jeszcze mignie obiektyw. Widząc detale jestem w stanie wszystko tak zakomponować, aby malować światłem i wyłapywać właściwe chwile. Dzięki tej mojej osobistej triadzie, mam więc szansę wydobyć z ludzi na powierzchnię ich wewnętrzne piękno.

Światło jest energią, a życie, jak twierdził Mrożek, to tylko następne pięć minut – reszta jest wyobraźnią. Wydobywa Pani energię piękna, widoczną w jednej sekundzie życia?

Utrwalenie piękna to oczywiście jest jeden moment, jedno mignięcie w obiektywie aparatu. Jednak dojście do tego momentu jest już całym procesem, nie odnoszącym się do techniki czy umiejętności fotograficznych. Bo żeby zrobić dobre zdjęcie, należy wydobyć dużo różnych energii, z siebie, ale i z ludzi z którymi się pracuje.

Portretując ludzi, rozmawiam z nimi, chcę, aby poczuli się komfortowo w mojej obecności, żeby zapomnieli, że trzymam aparat. Niektórym trzeba pomóc zdjąć maski, niektórych uspokoić, żeby się nie denerwowali. Każdy fotograf ma swoje tajne sposoby, aby ludzie przed obiektywem stawali się sobą.

Jaką techniką wykonuje Pani portrety?

Zdjęcia, bo zajmuje się również fotografią komercyjną, wykonuję różnymi aparatami, także cyfrowymi. Jednak prace artystyczne, także te które można oglądać na wystawie w Galerii Delfiny, wykonuję wyłącznie analogowo, głównie aparatem Zenza Bronica, średni format 6×4,5 cm. Ale robiłam też zdjęcia np. lotniczym aparatem szpiegowskim do robienia map, negatywy z tej sesji są rozmiarów książki. Lubię czarno-białe filmy, negatywy. Później jest też samodzielna praca w ciemni.

Tworzy Pani odbitki samodzielnie?

Tak, bo dla mnie zrobienie zdjęcia, a nawet wywołanie filmu, to dopiero początek procesu tworzenia. Ja to zdjęcie, dosłownie, jeszcze muszę namalować.

Najpierw wybieram i przygotowuję papier, czasem wycinam go z większych form. Nie klasyczny fotograficzny, ale czerpany, bawełniany czy np. ryżowy. Następnie te szlachetne papiery sama zamalowuję światłoczułą emulsją, której pozwalam schnąć, w zależności od tego jaki chcę osiągnąć finalny efekt, od kilku do kilkunastu godzin. Gęstość wypełnienia emulsją, ułożenie faktury odpowiednimi pędzlami, przetarcia czy użycie wałka, to wszystko również ma wpływ na finalny efekt. Jest to nie mniej ważny etap tworzenia od samej chwili robienia zdjęcia. Pomaga mi dodatkowo podkreślić to, co chcę wydobyć.

W efekcie, każde zdjęcie, nawet te z numerowanych edycji z jednego negatywu, mają unikalne cechy oraz elementy.

Na wystawie są portrety kobiet, dzieci, także martwe natury. Tak półżartem – mężczyźni nie mają w sobie piękna?

… (śmiech) Mają, i to bardzo dużo. Taki był po prostu pomysł na tę wystawę, bo dość często zdarza mi się fotografować mężczyzn oraz bardziej dojrzałe kobiety. Każdy człowiek, niezależnie od wieku i płci, niesie w sobie coś szlachetnego i pięknego. Nawet jeśli gdzieś po drodze głęboko to w sobie zagubił.

W sztuce współczesnej dominuje ucieczka od piękna, bo piękno lokuje się podejrzanie blisko popkultury.

Dla mnie to kolejny owczy pęd. Przecież wcale nie jest tak, że jeśli jestem artystą współczesnym, to muszę eksplorować brzydotę albo rozkład. Sztuka, to także konsekwentne podążanie swoją własną drogą, wbrew wszystkim i wszystkiemu, a w zgodzie ze sobą i swoją wrażliwością.

Możliwość wydobywania piękna podczas robienia zdjęcia, a potem w procesie tworzenia powiększenia, w ten sposób, że jest emulsja, że jest szlachetny papier, negatyw, pełna kontrola nad tym co robię od początku do końca, to jestem ja. Taka po prostu jest moja fotografia.

Jednak tą samą techniką można pokazywać – tu znów cytat z albumu: „Brzydotę, atrofię, rozpad”.

Kiedy ja nie chcę wchodzić w takie klimaty, to nie jest moja wrażliwość. Może to dziecięca naiwność, ale chciałabym, aby szczęście wokół mnie rozchodziło się jak fale. Wierzę, że utrwalając momenty piękna, może trochę udaje mi się nim urzec innych, powodować, że przekazują je dalej. Taka epidemia… (śmiech). To właśnie jestem ja.

Te portrety mają w sobie nutę romantyzmu.

Bo wszyscy jesteśmy trochę romantykami. Chociaż spoglądając na niedawno wykonane portrety dostrzegam, że teraz kobiety są na nich silniejsze. Kiedyś były bardziej nieśmiałe, delikatne. Jednak romantyzm nadal jest częścią naszej natury.

Dzisiaj wszyscy jesteśmy fotografami?

Każdy z nas fotografuje, mamy iPhony, tablety… Niektórzy śmieją się, że robię zdjęcia nie z tej epoki. I pewnie coś w tym jest, bo mam sentyment do początku XX wieku i do tego, jak wówczas tworzono fotografię. Możemy to docenić dopiero z dzisiejszej perspektywy, ale już wtedy fotografia była wielką sztuką. Mnie po prostu zależy na tym, aby fotografowanie nie było tylko dokumentowaniem. Oczywiście dokumentowanie jest bardzo ważne i często wspaniała dokumentalna fotografia jest również, bez dwóch zdań, wielką sztuką. Ale ja działam w innym obszarze.

Trudno jest ludzi przekonywać, że warto sobie zrobić taki portret, jaki Pani tworzy?

Łatwo nie jest, bo żyjemy w plastikowy świecie tanich przedmiotów kilkurazowego użytku. Jak ktoś wie, że może sam sobie zrobić zdjęcie i utrwalić siebie za kilka czy kilkadziesiąt złotych, to wytłumaczenie mu, że zrobienie zdjęcia może czasem kosztować i kilka tysięcy złotych, jest trudne. A przecież studio, współpracownicy, negatyw, materiał, ciemnia, emulsja, – tylko to potrafi kosztować tysiące. A gdzie w tym praca artysty? Gdzie wartość tego co tworzy?

Ale mamy takie czasy, w których żyje się szybko i chce się mieć szybkie rezultaty. I jasne, takie szybkie fotografowanie też może być miłe, ciekawe. Jednak na mojej wystawie widać też zdjęcia, które mają po 10, 15, a nawet więcej lat, i one nieustająco dobrze wyglądają. To jest właśnie ta magia – bez względu na czas, one zawsze będą dobrze wyglądać.

Rozmawiał Bogusław Mazur

Wystawę „Światłoczułość” fotografii Beaty Jarzębskiej można obejrzeć w warszawskiej Galerii Delfiny przy ul. Smulikowskiego 10/2. Wystawa będzie czynna do 8 czerwca 2018 r., w dni powszednie w godzinach 13.00-19.00, w sobotę w godzinach 13.00-18.00.